Droga do Meksyku

Ze słonecznej Florydy, przez zimną Luizjanę aż po płaski Teksas. Jesteśmy gotowi na następny etap naszej podróży – już za kilka dni wjeżdżamy do Meksyku!

Już od dawna nie uzupełniałem tego bloga. Nie tylko nie jesteśmy już na Florydzie, ale udało nam się przemieścić o cztery duże stany dalej. Z Fort Pickens przeskoczyliśmy ponad Alabamą i Missisipi do Luizjany, gdzie zabawiliśmy przez pięć dni w parku Fontainebleau na północnym brzegu jeziora Pontchartrain.

Znaleźliśmy już zakwaterowanie na kolejny miesiąc, który spędzimy już w Meksyku. Jutro ruszamy do Brownsville, skąd przez Ciudad Victoria chcemy w piątek, albo w sobotę dojechać do San Miguel de Allende, małego miasteczka kolonialnego w centralnym Meksyku. Po trudach ostatnich dwóch miesięcy, chcemy przez chwilkę pożyć jak w miarę cywilizowani ludzie, zakosztować maksykańskich specjałów i być może nawet nauczyć się kilku słów po hiszpańsku.

Nie udawaj Greka!

Po raz kolejny rozbiliśmy się na wyspie. Tym razem u wybrzeży Pensacoli, gdzie pracujemy i wypoczywamy w promieniach jesiennego słońca.

Już od tygodnia mieszkamy na Santa Rosa, jednej z tzw. wysp barierowych u wybrzeży Pensacoli. Wyspa jest trochę jak kiszka – bardzo wąska i długa. Atrakcje w parku są w zasadzie tylko dwie – blisko dwustuletnia forteca i plaże. Forteca, poza amerykańską wojną domową to tak naprawdę za dużo akcji nie widziała i słynie przede wszystkim z tego, że pod koniec XIX jwieku osadzono tu kilku Apaczy, m.in. niejakiego Geronimo. Plaże zaś to jakieś osiemnaście mil śnieżnobiałego piasku, który czasami napradę wygląda jak śnieg. Dziewięć mil z widokiem na południe w stronę leżącego po drugiej stronie zatoki Jukatanu, kolejne dziewięć z widokiem na Pensacolę.

Kamping jest prawie u samego końca wyspy, niedaleko fortu naprzeciw latarni morskiej leżącej na terenie słynnej bazy wojskowej Pensacola. Co za tym idzie jeśli decydujemy się gdzieś z parku wyjechać to zazwyczaj jest to wycieczka całodniowa. W ciągu ostatnich sześciu dni większość czasu spędzaliśmy na plażach i na kempingu. Dwa razy odwiedziliśmy lokalną bibliotekę, by uatrakcyjnić zajęcia szkolne Nadii. Wczoraj pojechaliśmy na odbywający się w Pensacola Beach koncert Luna Fest. Dziś zaś byliśmy na greckim festiwalu w pobliżu śródmieścia.

Nadia i Olo tak wczuli się w atmosferę imprezy, że pod wieczór zaczęli udawać greków. Na nic zdawały się nasze prośby i groźby – nic nie było ich w stanie ściągnąć z parkietu. Musiałem dopiero sięgnąć po przekupstwo…

 

Chattahoochee

Jest późny wieczór. Samochód już spakowany, dzieci śpią. Noc ma być jeszcze spokojna, ale za to nad ranem spodziewamy się sztormu, który ścigał nas już od Jacksonville. Ognisko już dogasa, noc jest cicha i spokojna. Słychać tylko odgłosy krzątajacego się Franklina. Nie, nie żółwika z bajek dla dzieci, ale naszego sąsiada z obozowiska obok. No może nie do końca z obozowiska, bo mieszka wraz z żoną w przyczepie kempingowej wielkości naszego garażu. Z zewnątrz wygląda na trzy sypialnie, dwie łazienki, piwnicę i basen z jacuzzi, ale jej właściciel powiedział, że to jest ten tańszy model. Czyli chyba nie mam bąbelków… Zresztą nieważne, bo bąbelki ma w domu odległym o dwadzieścia minut drogi.

Franklin już od wczoraj kołował nad nami. Najpierw wytłumaczył nam gdzie należy i gdzie nie powinno się robić zakupów, zaoferował pomoc przy gaszeniu ogniska i jego rozpalaniu. Widać było, że szuka towarzystwa. Agnieszka widziała jego żonę tylko raz, dziś rano, gdy wyszła się na chwilkę przewietrzyć w przerwie na reklamy. Podobno gdy ma wolne, całymi dniami odpoczywa przed telewizorem, więc Franklinowi jest po prostu smutno. Dziś gdy wróciliśmy z zakupów, wydawało się, że już na nas czeka od dłuższej chwili. Bez ociągania przystąpił do sprawozdania. Okazało się, że pod naszą nieobecność wiatr zawiał tak niefortunnie, że większość naszego sprzętu poleciała w kierunku jeziora. Na szczęście sąsiad stał na posterunku i udało mu się uratować prawie wszystko. Za wyjątkiem latarenki, ktorej będziemy musieli zafudnować nowy klosz. Franklin był tak podekscytowany, że postanowiliśmy nie wspominać, gdzie zrobiliśmy zakupy, gdyż nie było to w miejscu przez niego polecanym.

Wcześniej tego ranka sąsiad z drugiej strony, poniekąd ziom, gdyż też rezydent stanu Nowy Jork, podszedł do mnie zaaferowany i pokazał na ekranie swego laptopa, że zbliża się do nas jakiś straszliwy sztorm znad Atlantyku. Muszę tu dodać, że sąsiad porusza się dwudziestometrowym autobusem, z którego dachu wyjeżdżają antety satelitarne i inne ustrojstwa, których zastosowania nawet sie nie domyślam. Myślę, że powinienem poswięcić następny post opisowi sprzętów lokalnych kempingowczów. Wracając jednak do nadchodzącej burzy, to podejrzewam, że to ta sama, przed którą szczęśliwie udało nam się wczoraj uciec z Jacksonville. Oszacowałem więc, że mimo iż ten front atmosferyczny jest dosyć rozbudowany, to jednak nie porusza się zbyt szybko. Biorąc pod uwagę, że jutro już jedziemy dalej na zachód do Pensacoli, nie sądzę byśmy bardzo musieli się go obawiać. Profilaktycznie jednak spakowaliśmy się już dziś wieczorem i rano zamierzamy wstać skoro świt, by wyruszyć w dalszą drogę jak najwcześniej.

Wracając jednak do sąsiadów, ich usłożności i troski o nasz komfort i nasze bezpieczeństwo, to nie wiem, czy jest to właśnie ta legendarna południowa grzeczność, czy też może po prostu nuda i ciekawość pchnely ich w naszą stronę. Niezależnie od motywów, jest to jednak bardzo miłe. Dzięki takim właśnie ludziom, tak tutaj, jak i we wszystkich wcześniej odwiedzonych parkach czujemy się bardzo bezpiecznie.

Nie czujemy się niczym zagrożeni nawet w Chattahoochee na Florydzie gdzie teraz jesteśmy (czy też może gwoli ścisłości w Georgii, gdzie znajduje się park). Dopiero po rozmowie z Franklinem dociera do nas, że małe miejscowości na południu borykają się z wysokim bezrobociem, niskim poziomem edukacji, biedą i narkotykami, a co za tym idzie również wzmożoną przestępczością. Nasz sąsiad jest emerytowanym policjantem, który spędził tu cale swoje życie. Bardzo barwnie opowiedział nam historie kryminalne ze swego rodzinnego miasteczka. Oczywiście z dobrych, starych lat siedemdziesiatych i osiemdziesiątych, gdy największym problemem były tu włamania – dosłownie tylko dwa – jedno do jubilera, drugie do sklepu z bronią. W obydwu przypadkach rabusie nie byli zbyt rozgarnięci. Teraz zdarzają się morderstwa, samobójstwa i przypadkowe śmierci z przedawkowania. Policja miast łapać głupkowatych złodziei musi dziś rozpracowywać dealerów koki i laboratoria produkujące amfetaminę. Postęp…?

Pisząc te słowa patrzę na jezioro i na oświetlony most na tamie. Jutro, w drodze do Pensacoli przekroczymy go równocześnie cofając się w czasie o godzinę. Chyba nadchodzi pora na zamknięcie pierwszego rozdziału tego bloga i podsumowanie wschodniego wybrzeża USA.

Jacksonville

Jacksonville to duże i nowoczesne miasto w północno-wschodniej części Florydy. Życie płynie tu wolniej, ale za to naprawdę nie ma się do czego spieszyć.

Już od kilku dni jesteśmy na Florydzie. W piątek popołudniu przyjechaliśmy do Jacksonville i rozkoszujemy się słońcem, oceanem i dobrym jedzeniem. Podobno przechodzi nad nami teraz jakiś chłodniejszy front, ale szczerze mówiąc gdyby nie telewizja, to pewnie nawet byśmy nie zauważyli. Owszem, temperatura w nocy spada do kilkunastu stopni Celsjusza, a w dzień nie przekracza dwudziestu pięciu, ale w połączeniu z błękitnym i bezchmurnym niebem stwarza warunki wręcz idealne do życia. Jest na tyle ciepło, by chodzić w krótkich spodenkach, ale też na tyle chłodno, by nie musieć włączać klimatyzacji. Jeździmy więc ze spuszczonymi szybami i wystawiamy kończyny na promieniowanie ultrafioletowe. Ja zresztą wystawiam nie tylko kończyny. Niestety, dzięki sklerozie – memu wieku  słusznej – połączenie  aktywności słońca z minimalną ilością pigmentu na mej skórze sprawiło, że wyglądam jak wąż zrzucający skórę. Nie muszę chyba dodawać, że dolegliwość ta jest wielce nieestetyczna i nadzwyczaj bolesna. Zwłaszcza w nocy…

Jacksonville sprawiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jeździliśmy już trochę po mieście i czas spędzaliśmy nie tylko w turystycznych rejonach. Wydaje się ono być czyste i bardzo bezpieczne, choć może po prostu bywaliśmy tylko w „dobrych” jego dzielnicach. Byliśmy jednak w centrum, gdzie w niedzielę trafiliśmy na festiwal filipiński, załapaliśmy się na darmową projekcję „Alicji w Krainie Czarów” (ostatnia ekranizacja z Johny Deep’em) pod jednym z mostów, widzieliśmy manty przepływające przez kanał w śródmieściu, no i oczywiście bujaliśmy się na plażach. Zarówno tych miejskich, w pobliżu osiedl mieszkalnych, wśród hoteli, jak i tych odludnych w pobliskim parku.

Hanna Park, w którym byliśmy dzisiaj sprawił na mnie duże wrażenie. Jest on położony nad oceanem i w zamian za $3 wydane na wjazdówkę, cały dzień spędziliśmy jeżdżąc na rowerach wśród palm i wydm, spacerując po wielomilowej plaży, no i oczywiście pluskając się w falach. W parku jest też kemping, który dokładnie sobie pooglądaliśmy i przyznam, że trochę nam było szkoda, że się tu nie rozbiliśmy. Jest tu też jezioro i kilka stawów z tabliczkami zabraniającymi karmienia aligatorów, szopów, oposów i… kotów. No i oczywiście place zabaw, które podbiły serca co poniektórych członków załogi.

W drodze na Florydę

O kleszcach raz jeszcze i o innych restauracyjnych zwierzętach, a także o tym co można zobaczyć w drodze na Florydę.

Przedostatni dzień miast na rajskiej wyspie spędziliśmy w punkcie pierwszej pomocy. Dzień wcześniej, jeżdżąc po lesie na rowerach Nadia złapała (drugiego już tego lata) kleszcza. Próbując go wyjąć udało nam się go zdekapitować, dzięki czemu lokalna służba zdrowia miała niepowtarzalną okazję wykazania się zdolnościami manualnymi. Teraz obserwujemy i mamy nadzieję, że nie będzie żadnych rumieni…

Ostatni dzień na Hunting Island spędziliśmy polując na kraby. Zdecydowaliśmy, że ta właśnie umiejętność może się bardzo w naszych podróżach przydać, a co za tym idzie zdecydowaliśmy się zainwestować w naukę. Okazało się, że złowienie kraba nie przedstawia specjalnie większego problemu. Zaproszenie go jednak do twojego wiaderka, to już inna bajka. Zwierzątko zdecydowanie nie lubi być gościem honorowym na obiedzie i w związku z tym walczy o życie z wielką zaciekłością. Udało nam się złapać ich jednak na tyle, że wystarczyło na sałatkę do kilku kanapek. Zaczynam rozumieć dlaczego mięso kraba jest tak drogie…

Dziś jedziemy dalej. Po tygodniu na tropicalnej wyspie i blisko miesiącu mieszkania w namiocie, zdecydowaliśmy się na tydzień odpoczynku. Będziemy mieszkać w hotelu w Jacksonville, gdzie chcemy rozplanować sobie dalsze etapy naszej włóczęgi. Po drodze wstąpiliśmy na lunch do Savannah, gdzie spotkaliśmy przemiłą parę Polaków z… Chorzowa!