Kolejny Miesiąc w Drodze

Relatywnie krótkie streszczenie naszych podróży w ciągu ostatniego miesiąca. Trochę o kempingach w Meksyku i Stanach Zjednoczonych, trochę o wolności i swobodach obywatelskich, ale przede wszystkim o tym co się z nami działo w kwietniu…

Jest wczesny i raczej chłodny ranek. Jeszcze kilka dni temu smażyliśmy się o tej porze na patelniach pustyni Sonora, teraz zacieramy ręce i szukamy miejsc gdzie moglibyśmy ogrzać się w promieniach wschodzącego słońca. Obok namiotu przechodzi właśnie stado wielkich jeleni (elk). Widząc je po raz pierwszy, myśleliśmy że to łosie. Ich poroże z pewnością stanowiłoby nie lada trofeum dla niejednego z myśliwych. Na szczęście tutaj, w Parku Narodowym Grand Canyon nic nie grozi tym pięknym zwierzętom.

Gorąca kawa trochę pomaga – ogrzewamy się od wewnątrz. Jest dopiero siódma rano, ale słońce jest już wysoko na niebie. Jego promienie z trudem jednak przedzierają się do nas przez gęste gałęzie długo-iglastych sosen. W ich koronach gonią się małe niebieskie ptaszki wielkości wróbelków. Co chwilę podlatują do stołu, szukając kruszynek chleba i łupinek orzeszków ziemnych, które jedliśmy wieczorem przy ognisku. Na gałęzi jałowca (juniper), siedzi wielki czarny kruk (raven), czekając tylko na okazję by porwać coś ze stołu. Ptaszyska te są tak wielkie, że często są mylone z kondorami, które jednak zazwyczaj nie pokazują się w lesie, nad krawędzią kanionu. Królestwem kondorów jest Wielki Kanion, w którym znajdują schronienie na półkach skalnych i w płytkich jaskiniach wydrążonych przez wodę penetrującą miękkie skały piaskowców. Rozpiętość ich skrzydeł sięga dziewięciu stóp (3 metrów). Widok tych majestatycznych ptaków zachwyca i zatrważa. W tej chwili jest ich około 300, ale jeszcze trzydzieści lat temu ich populacja liczyła dokładnie… 21 sztuk. Ludzie, w swej ignorancji polowali na nie bez opamiętania…

San Miguel de Allende opuściliśmy pod koniec marca. Wyjeżdżaliśmy z ciężkim sercem i samochodem pełnym rupieci. Zabraliśmy oczywiście tylko te „najniezbędniejsze” rzeczy. Manewrując w wąskich uliczkach, myśleliśmy o tym czy jeszcze kiedyś danym nam będzie odwiedzić te znajome miejsca. Mieszkaliśmy tu przez pięć miesięcy – dzieci chodziły do meksykańskiej szkoły, nawiązując przyjaźnie, które trudno będzie im podtrzymywać. Klucząc wśród domków obsypanych feerią barw rozkwitającej wiosny szorowaliśmy układem wydechowym po wszystkich progach zwalniających (topez), bagażnikiem rowerowym odciskając widoczne piętno na co większych z tych wiekowych kamieni. Przynajmniej tyle po nas zostanie…

Pierwszym przystankiem był Jocotopek, kilka mil na południe od Guadalajary. Na zachodnim brzegu jeziora Chapala jest mały ośrodek wypoczynkowy, gdzie rozbiliśmy nasz namiot na kilka dni. Meksykańskie kempingi (ponoć podobnie do europejskich) bardzo różnią się od ich amerykańskich sąsiadów, przede wszystkim tym, że zaspakajają jedynie najniezbędniejsze potrzeby. Toalety zazwyczaj są czyste (choć często pozbawione desek), ale ciepła woda pod prysznicami nie należy już do standardu. Nie ma też wyznaczonych miejsc na rozstawienie namiotu, nie ma miejsc na ognisko, czy nawet stołów piknikowych. Nie mówię już nawet o tym, że w Meksyku nasza kuchenka gazowa na propan jest zupełnie bezużyteczna. Dlatego tak proste rzeczy jak poranna kawa, czy przygotowanie śniadania dla dzieci, na meksykańskim kempingu rosną do rangi nie lada wyzwania i wiążą się zazwyczaj z wyprawą na najbliższą stację benzynową, bądź też szukaniem otwartej o tej porze restauracji. Tym niemniej bardzo ciepło wspominamy nasz pobyt w Jocotopec. Choć nie odwiedziliśmy bardzo znanego i wiecznie okupowanego przez Gringos Ajiinc, to jednak mile spędziliśmy czas na basenach z wodą termalną, jeżdżąc na rowerach i grając w koszykówkę i tenisa. Poznaliśmy bardzo miłych ludzi z Puebla, którzy wraz ze swymi trzema synami podróżowali po Meksyku w swym malutkim, srebrnym AirStream’ie.

Następnym przystankiem było San Blas, znany ośrodek wypoczynkowy nad Pacyfikiem. By do niego dotrzeć, musieliśmy z Tepic przedrzeć się przez góry. Wyłoniwszy się w końcu z dżungli po drugiej stronie masywu górskiego zostaliśmy zaskoczeni szumem i błękitem Pacyfiku. Na kempingu zaskoczyły nas też iguany i komary. Te pierwsze zamieszkiwały dach nad toaletami, dbając o rozrywkę co bardziej bojaźliwych gości. Te drugie swym wyglądem przypominały małe muszki, spragnione naszej krwi jak wampiry. Cztery dni spędziliśmy głównie na plaży, gdzie spacerowaliśmy kilometrami, brali lekcje surfingu i po prostu pluskali się w morzu, ale również w miasteczku, którego długa i bogata historia zaskoczyła nas nawet bardziej niż komary. San Blas było bowiem podobno pierwszym hiszpańskim portem nad zatoką kalifornijską i przez wiele lat główną bazą wypadową dla handlarzy, statków korony i korsarzy. Po latach jego świetności zostało niewiele – baza meksykańskiej marynarki wojennej, mały ryneczek z dwoma kościołami i kilka ulic, na których wiele jest małych hotelików i knajpek serwujących specjały oceanu (za bezcen). Zauroczeni, lecz zmęczeni drapaniem swędzących kończyn postanowiliśmy ruszyć dalej.

Jadąc wzdłuż wybrzeża kolejną noc postanowiliśmy spędzić w Celestino, małej wiosce rybackiej zaraz przy autostradzie. Miała być jedna noc, zostaliśmy na trzy… Nie dlatego, żeby w Celestino było jakoś nadzwyczaj cudownie – wręcz przeciwnie. Wioska jest tak mała, że nie ma nawet stacji benzynowej na której można by kupić poranną kawę, ani nawet sklepu gdzie moglibyśmy zrobić podstawowe zakupy. Jest tam jednak mały park, gdzie za naprawdę niewielką opłatą (300 pesos za trzy noce) można rozkoszować się (prawie) amerykańskimi standardami i… ciszą. Park to zaledwie wąska działka nad samym oceanem, gdzie co wieczór można podziwiać przepiękne zachody słońca i gapić się w gwiazdy. Nawet podczas „semana santa”, czyli meksykańskiego Wielkiego Tygodnia, podczas którego zabawa trwa od rana do wieczora, w Celestino panuje spokój. W przeciwieństwie do San Blas, gdzie hordy imprezowiczów skutecznie niwelowały nasze usiłowania snu, noce w Celestino były po prostu błogie. Za to w dzień, nowobogaccy Meksykanie dosiadali swych zmotoryzowanych rumaków, by całymi godzinami ścigać się po plaży tuż przed naszymi nosami. W pewnym momencie prawie doszło do rękoczynów, gdy postanowiłem bronić praw lokalnych żółwi do składania jaj i posiadania potomstwa. Duże partie wybrzeża są bowiem objęte (przynajmniej na papierze) ochroną, ze względu na występujące tu okazy fauny i flory. Niestety, występują tam też okazy debilizmu, z którym nie sposób konkurować. Niektórzy mieszkańcy Meksyku, traktują swój przepiękny kraj jak jedno wielkie wysypisko śmieci i tor wyścigowy, na którym asfalt jest tylko opcjonalny.

Za ciszę i spokój w parku podziękować należy chyba jego właścicielowi. Chris jest Amerykaninem i postanowił nie udostępniać swego kempingu właścicielom namiotów (dla nas zrobił wyjątek). Dzięki temu zabiegowi, jego klientelę stanowią prawie wyłącznie amerykańscy i kanadyjscy emeryci, którzy w swych wielkich wozach kempingowych spędzają tu zimy (tzw. snow birds). Co ciekawe spotkaliśmy tam również ciekawą parę z Czech, którzy w swym Land Cruiserze od 2010 roku przemierzają cały (prawie) Świat. Przejechali już Afrykę i Amerykę Południową, a gdy ich spotkaliśmy szykowali się właśnie na wakacyjną część swej wyprawy,czyli przejazd przez Stany Zjednoczone i Kanadę, aż do Deadhorse na Alasce. Stamtąd chcą jeszcze pokonać Syberię i zjechawszy całą Azję wrócić do Europy w przyszłym roku. Wymieniliśmy kontakty i jeśli zdarzy się jeszcze okazja, mamy nadzieję napić się Beherowki przy ognisku gdzieś w Yellowstone albo a Kalifornii.

Pożegnawszy się z Chrisem i wszystkimi mieszkańcami jego parku, ruszyliśmy dalej na północ. Kolejnym kilkudniowym przystankiem był meksykański ośrodek nad samym oceanem. Dzieciom bardzo odpowiadał, prawie cały czas spędziły na basenach. Mnie mniej przypadł do gustu. Mimo ciekawych widoków i w miarę czystych plaż ciągnących się kilometrami, Las Glorias obarczone jest tę samą co Celestino przypadłością. Ruch na plaży jest tak duży, że przypomina godziny szczytu w Livonii (małej miejscowości w stanie Nowy Jork, gdzie jest nasz dom). Rozglądając się, można sobie skręcić kark przy próbie przemierzenia dwustumetrowej szerokości plaży, a przypadkowe przyzwolenie dzieciom na budowę zamków z piasku grozi atakiem serca. Nie bez emocji, choć zupełnie bez sentymentu opuściliśmy Las Glorias po zaledwie dwóch nocach.

Naszym ostatnim przystankiem w Meksyku był San Carlos, koło Guaymas. Już pierwszej nocy byliśmy rzekomo świadkami potężnego tąpnięcia gdzieś pod wodami zatoki kalifornijskiej. Piszę rzekomo, gdyż mimo bliskości epicentrum trzęsienia ziemi, dowiedzieliśmy się o nim dopiero następnego dnia z… polskich wiadomości. Wbrew katastroficznym doniesieniom w mediach, my przespaliśmy tę niewątpliwą atrakcję. Składam to na barki braku półek w namiocie, w związku z czym nic nam nie pospadało na głowy.

W San Carlos spędziliśmy kilka dobrych dni. Miasteczko w niczym nie przypomina tych typowych, meksykańskich, jakich wiele spotykaliśmy po drodze. W San Carlos pełno jest sporej wielkości kurortów, jachtów, rezydencji i… Gringos. Całe miasto płynnie mówi po angielsku, a dolar jest prawie oficjalną walutą. Jest niewątpliwie urokliwe. Wysokie, gołe skały zstępują tu do oceanu tworząc wiele cichych przystani w małych zatoczkach. Pobliski kanion ze swym unikatowym klimatem stanowi chyba jedyną, naturalną atrakcję. My odwiedziliśmy jeszcze delfinarium i sprawdziliśmy kilka lokalnych knajpek. W naszym meksykańskim rankingu San Carlos nie zajął specjalnie wysokiej pozycji, a jednak zdając sobie sprawę z faktu, że to już ostatni postój przed powrotem do Stanów, dwukrotnie przedłużaliśmy nasz pobyt w Totonaka, ośrodku kempingowym w samym centrum miasta.

Gdy brakło nam już powodów do przedłużania pobytu, wciąż jeszcze powłócząc nogami, zebraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku granicy. W ostatnim prawie momencie postanowiliśmy zmienić trasę i zamiast w Nogales, zdecydowaliśmy się powitać Arizonę w Lukeville. Tam bowiem znajduje się jeden z amerykańskich parków narodowych, tzw. Organ Pipe Cactus National Monument. Mieliśmy tam spędzić noc (albo nawet kilka) obserwując gwiazdy i poznając sekrety dzikiego zachodu i pustyni Sonora. Okazało się jednak, że czasami nasz elementarny brak koordynacji potrafi zniweczyć najbardziej nawet przemyślane plany. Okzało się, że Lukeville, w którym przekraczaliśmy granicę i w którym planowaliśmy uzupełnić prowiant jest tylko niczym nie uzasadnioną kropką na mapie. Oprócz przejścia granicznego, małej kawiarni i wielkich kaktusów nie ma tam bowiem absolutnie nic. Kolejne ośrodki cywilizacji, a co za tym idzie możliwości uzupełnienia lodówki znajdują się tak daleko na północ od parku, że postanowiliśmy już do niego nie wracać. Tego wieczora dojechaliśmy aż do Phoenix.

W tej zbudowanej przez człowieka betonowej dżungli spędziliśmy blisko tydzień. Odwiedziliśmy Estrella Mountain i Lake Pleasant, dwa regionalne parki gdzie rozkoszowaliśmy się przepięknymi widokami jeziora i niemiłosiernym upałem. Całymi dniami temperatura nie schodziła poniżej 35 stopni Celsjusza, a prognoza na weekend zapowiadała nawet 40. Za namową Nadii i uciekając przed słońcem odwiedzaliśmy lokalne biblioteki i księgarnie. Udało nam się też okazyjnie kupić dobry rower dla mnie (stary, w stanie prawie kompletnego rozpadu zostawiłem w San Blas) i przepłacić za twardy dysk do mojego laptopa. Niemożność robienia zakupów przez Internet jest chyba jedną z podstawowych bolączek naszej wyprawy… Nocami atrakcje zapewniały nam hordy dzikich osłów, które to są chyba lokalną atrakcją. Nocami grasują na kempingu otwierając kubły na śmieci i odkręcając wodę w kranach. Za dnia wytrząsaliśmy buty i śpiwory by uniknąć bliższych kontaktów ze skorpionami i grzechotnikami…

Przed weekendem postanowiliśmy ruszyć dalej. W ciągu kilku godzin wspięliśmy się na wyżynę Kolorado, czyli na jakieś 2300 m.n.p.m. (7000 stóp) i od razu zrobiło się chłodniej. W ciągu dnia bardzo przyjemne dwadzieścia kilka stopni, za to w nocy zaczęły nam dokuczać chłody. Nie były to co prawda przymrozki, ale z nosów nad ranem kapało. Naszym pierwszym przystankiem był Wielki Kanion, a dokładniej to park narodowy na południowym jego krańcu, gdzie zacząłem pisać to krótkie sprawozdanie. Pojeździliśmy trochę na rowerach, zdobyliśmy odznaki Junior Ranger, zeszliśmy też (nieco) w dół kanionu. Mniej już oszołomieni widokami niż za pierwszym razem i troszeczkę zniesmaczeni komercją tego turystycznego przedsięwzięcia, po czterech dniach postanowiliśmy sprawdzić jak sytuacja wygląda w innych parkach narodowych.

Następnym przystankiem był Zion, ale w drodze do niego postanowiliśmy wstąpić na chwilkę do Page, nad jeziorem Powell, w Glenn Canyon. Tu właśnie znajduje się kilka z bardziej fotogenicznych miejsc na ziemi. Najbardziej z nich znane to Kanion Antylopy, tzw. „slot canyon”, czyli bardzo ciasne zwężenie skał, gdzie słońce zagląda każdego dnia tylko na chwilkę, światłem kreując nierealne widoki. Na nieszczęście pogoda, zazwyczaj wspaniała w tych okolicach trochę się na nas przyjazd zepsuła i gdy rano wychyliłem nos z namiotu, miast cieszyć się na amatorską wyprawę w skalne szczeliny, z goryczą patrzałem na zachmurzone niebo. W Page chcieliśmy ostać dwa dni, ale marna prognoza pogody sprawiła, że zwinęliśmy się już po jednej nocy, cudem tylko uciekając przed deszczem. Już wyjeżdżając z kempingu musiałem włączyć wycieraczki. Nie zobaczyliśmy więc Antylopy, nie daliśmy zarobić Indianom ze szczepu Navajo (na terenie ich rezerwatu znajduje się kanion). Nie odkryliśmy też na czas Kanionu X, który to co prawda nie jest tak fotogeniczny jak Antylopa i jest trochę bardziej niedostępny, ale za to nie wymaga też opłat za wstęp.

Po drodze trochę się przejaśniło – front atmosferyczny, niespiesznie, ale przesuwał się w kierunku przeciwnym do naszej wędrówki. Do Zion dojechaliśmy trochę wcześniej niż zamierzaliśmy, dzięki czemu zdobyliśmy ostatnie dostępne miejsce kempingowe. Bardzo atrakcyjne, zaraz przy drodze… Przestało padać i powietrze było bardzo rześkie, dodając jeszcze więcej uroku i tak już bajkowym widokom jakie roztaczały się przed nami. Zion, mimo że również nastawiony na turystów wydaje się być przyjemniejszy od Wielkiego Kanionu. Do parku można (oczywiście) wjechać samochodem, ale spora jego część jest dla posiadaczy automobili niedostępna. Kursuje za to darmowy autobus, który w „godzinach szczytu” (czyt: między dziewiątą rano a siódmą wieczorem) kursuje co siedem minut i zabiera masy głodnych kontaktu z naturą ludzi w najpiękniejsze zakątki parku, skąd to mogą sobie pomaszerować pieszo w miejsca jeszcze bardziej urokliwe. Sądząc po ilościach japońskiego sprzętu fotograficznego wożonego we wspomnianych autobusach, park ten jest codziennie nawiedzany przez miliony profesjonalnych fotografów. Nasz wyglądem, gabarytami i ciężarem przypominający cegłę Pentax wyglądał przy większości z nich jak malutki „point-n-shoot”. Sądząc jednak po zasłyszanych dialogach „profesjonalnych” fotografów, stopień zaawansowania sprzętu musiał i ich nieco zaskoczyć, gdyż większość z nich z trudem potrafiła sobie z własnymi aparatami poradzić, ratując się (jak i w naszym przypadku) zielonym, automatycznym ustawieniem.

Zion, jako jedyny z parków jakie do tej pory odwiedziliśmy nie posiadał pryszniców. Choć dla nas było to sporym zaskoczeniem, najwyraźniej nie przeszkadzało to większości odwiedzających park turystów. Po trzech dniach spędzonych wśród skał tej wydawać by się mogło doliny bez wyjścia, ja również dołączyłem do grona jego wielbicieli. Zion to raj dla miłośników pieszych wędrówek, wspinaczki wysokogórskiej i ludzi, których urzekają piękne widoki. Kanion potrafi być niebezpieczny, ale jego urok rekompensuje wszystkie niedogodności…

Tuż przed wyjazdem postanowiliśmy odwiedzić jeden z mniej uczęszczanych jego zakątków. Nie udało nam się zobaczyć Kanionu Antylopy, postanowiliśmy to nadrobić wybierając się na krótki trek po mniej uczęszczanych zakamarkach parku. Kanion Półkowy (Shelf Canyon) jest stosunkowo łatwo dostępny. Prowadzi do niego wyschnięte koryto rzeki, która przepływa pod główną drogą parku, tuż koło sławnego, ponad milowego tunelu. Czasami trzeba wspinać się na czterech kończynach, ale nie ma żadnych niebezpiecznych odcinków. Pół mili marszu i oczom moim i Nadii (Aga i Olo nie dali rady pokonać jednego ze zwężeń) ukazała się szczelina skalna wysoka na kilkadziesiąt metrów wyłożona piaskiem i zwieńczona słonecznym cokołem. Co ciekawe, po drodze nie spotkaliśmy ani żywej duszy (tylko jaszczurki i długiego, wąskiego węża który w popłochu uciekł na nasz widok – mam nadzieję, że to nie za sprawą braku pryszniców), a i nieliczne ślady butów na piasku świadczyły o tym, że nie jest to zbyt znana atrakcja turystyczna. Na innych „szlakach” (dostępnych również dla wózków inwalidzkich) trzeba się niemal rozpychać łokciami…

Z Zion mieliśmy jechać do Bryce, potem do Capitol Reef i być może nawet do Arches, ale prognoza pogody, a zwłaszcza przygruntowe przymrozki, skutecznie ostudziły nasze zapały. Osobiście, jestem przekonany o tym, że tu jeszcze wrócimy, być może jeszcze podczas tej wycieczki, tymczasem jednak, miast dalej na północ, znowu zawróciliśmy na południe, a dokładniej to na południowy zachód. Jesteśmy w Vegas i znowu jest gorąco…

Las Puertas de San Miguel

Na pożegnanie miasteczka, które przez ostatnich pięć miesięcy było naszym domem, Agnieszka prezentuje kolekcję… drzwi.

Architektura San Miguel De Allende jest niezwykła, wprost urzekająca. Wiele budynków z powodzeniem nosi miano „architektonicznych perełek” i tworzy niezapomniany jego nastrój. Są to  przede wszystkim kościoły w stylu neoklasycznym oraz neogotyckim dumnie sterczące nad miastem, ale także biblioteki, urzędy, restauracje, hotele oraz domy . Wszystko to w połączeniu z kocimi łbami na ulicach sprawia, że miasto niezmiennie od wielu lat jest uwielbiane przez turystów… nie tak bardzo przez turystki uwielbiające wysokie obcasy:-)

W pierwszych dniach mojego pobytu w San Miguel skoncentrowałam się na robieniu zdjęć drzwi wejściowych domów.  Niektóre z nich żmudnie rzeźbione z drewna, inne misternie zdobione z metalu ale wszystkie niezwykle piękne i kolorowe, zapowiadające czego się można spodziewać w środku. Ta galeria ma pięć miesięcy i właśnie uznałam że nadszedł właściwy czas na publikację. Mówiąc do widzenia miastu, które na zawsze pozostanie w mojej pamięci zapraszam Was do oglądania:-)

Wiosna w San Miguel

Wiosna zawitała w San Miguel i całe miasto zakwitło na fioletowo. Nasze drzewko też zmieniło się na wiosnę.

Przyszła do San Miguel i obsypała wszystkie drzewa Jacaranda filetowymi pięknymi kwiatami. Widok jest niesamowity ponieważ jest ich tu bardzo dużo, wszędzie, w każdej części miasta. Są zwiastunem tzw. ”Semana Santa” czyli Świętego Tygodnia poprzedzającego Święta Wielkiej Nocy.

Motyle, które zimują w dolinach Sierra Madre powoli się budzą żeby rozpocząć długą podróż do USA i Kanady. Kolibry wiją swoje gniazda tu i ówdzie ale widoczne są tylko dla najbardziej spostrzegawczych obserwatorów.

Nasze drzewo, które zimą było naszą choinką, teraz dumnie wita nową porę roku. Zamieszkały na nim sowy zrobione z… rolek po papierze toaletowym. Z pomocą dzieci pomalowaliśmy je lub też okleiliśmy papierem kolorowym. Po wyschnięciu zgięliśmy obie strony tak, żeby uformować uszy i przy pomocy czarnego mazaka domalowaliśmy resztę szczegółów. Kształt jest też odpowiedni żeby zrobić np. kotka ale my ich raczej nie chcemy na naszym drzewku, szczególnie teraz gdy mają się nam urodzić młode:-)

Jest to świetny projekt typu recycling ponieważ użyłam do niego obeschniętej gałęzi, starego wiadra po farbie i farby w sprayu. To drzewko bez problemu może stanowić „ekspozycję stałą” w domu lub w przedszkolu, trzeba tylko zmieniać dekoracje z nadchodzącą nową porą roku.

 

 

Co zrobić gdy boli gardło?

W zeszły piątek coś mnie dopadło, jakiś wirus. Bez żadnego wcześniejszego sygnału, znienacka, jak walnięcie obuchem w głowę. Nie mogłam nawet iść do łazienki, nie miałam zupełnie energii.

Gorączka ponad 40 stopni nie dawała mi spokoju. Kompletnie ubrana, trzęsłam się pod kołdrą jak przysłowiowa osika. Moje biedne dzieciaki były wystraszone, w końcu nigdy nie widziały swojej mamy tak bezsilnej. Chciałam spać ale nie mogłam, gorączka nie pozwalała. Poprosiłam o aspirynę, tylko żeby na chwilę ustąpiła i pozwoliła odpłynąć w krainę snów. Podobno to najlepsze lekarstwo.

Zasnęłam i spałam tak prawie cały dzień. Później postanowiłam już nie zbijać sztucznie gorączki tylko się porządnie wypocić, w końcu to właśnie wysoka temperatura wybija wszelkiego rodzaju mikroby. Walczyłam całą noc aby rano stanąć na zwycięskim podium. Wygrałam z gorączką, ale ból gardła był sto razy silniejszy niż przedtem.

Nie mogłam mówić, jeść, pić nawet oddychanie było bolesne. Wtedy właśnie przypomniałam sobie słowa mojej mamy, która mówiła, że na gardło najlepsze jest płukanie wodą z solą.

Sól i wodę można znaleźć przecież w każdej kuchni?!?!?! Na szklankę wody zużyłam łyżkę soli i płukałam 3 razy tego dnia. Już wieczorem czułam się lepiej. Bałam się żeby infekcja nie przeniosła się do oskrzeli lub co gorsza płuc więc wzięłam kilka kropel olejku z oregano, tak na wszelki.

Następnego dnia dostałam spory zastrzyk energii i wykorzystałam go zwiedzając pobliskie miasteczko Hidalgo Dolores.

Płukanka solna działa ponieważ sól wyciąga wilgoć. Dlatego solenie warzyw takich jak ogórki, pomidory i oberżyny powoduje że oddają swoje soki. Sól wyciąga wilgoć uniemożliwiając bakteriom rozmnażanie, a słone środowisko je po prostu zabija. W końcu to przy użyciu soli dawniej konserwowało się mięso.

Sól także oczyszcza nasze gardło łagodząc stany zapalne.

Następnym razem jak Cię boli gardło to wypróbuj a na pewno poczujesz się lepiej. Dla niektórych ten sposób może „trąca myszką” ale dla mnie każda pomoc bez użycia leków się liczy, szczególnie teraz, żyjąc wśród bakterii mutantów odpornych na antybiotyki.

Wiosna już tuż, tuż

Agnieszka przedstawia wiosenny projekt dla dzieci. Tylko gdzie ta wiosna…?

Tutaj w Meksyku nie ma zimy do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Słońce świeci co dzień, drzewa są zielone i kwiaty kwitną jak gdyby nigdy nic cały rok. Mimo tego na powitanie wiosny postanowiliśmy zrobić kwiatowy projekt. Jest prosty, bo nawet mój czteroletni syn sobie z nim poradził, materiały do jego wykonania chyba każdy ma w domu i na dodatek są surowcami wtórnymi.

Potrzebne materiały:

  • karton po jajkach (najlepiej biały)
  • tuba po papierze toaletowym
  • kolorowe druciki albo drewniane patyczki do szaszłyków
  • kolorowe farbki
  • nożyczki

Nożem pokrój karton po jajkach tak aby uzyskać 10 kubeczków. Przy użyciu nożyczek uformuj kubeczki tak aby przypominały kielichy kwiatowe. Pomaluj farbami na dowolne kolory i pozostaw do wyschnięcia. Pomaluj również tubę po papierze, to będzie wazon. Kiedy już wszystko wyschnie zrób małe dziurki i włóż patyczki, łodygi. Poukładaj kwiaty w wazonie, tylko czasem nie wlewaj wody:-)

Najtłustszy Wśród Wszystkich Owoców… Avocado

Dziś Agnieszka rozprawia się z niedomówieniami i półprawdami dotyczącymi avocado.

Postanowiłam napisać dzisiejszy post po rozmowie z pewną dziewczyną na temat wartości odżywczych avocado. To nie pierwszy raz, kiedy ktoś ze zdumieniem pyta „ Ty jesz avocado prawie codziennie? Przecież one są strasznie tłuste?!?!?!?” Tak, są ewenementem wśród owoców, bo średniej wielkości avocado zawiera 31 g tłuszczu. Jak to może być zdrowe, pytacie?

Pierwszy raz spróbowałam avocado po przyjeździe do USA, 10 lat temu. W Polsce wtedy były jeszcze mało znane i raczej niespotykane w sklepach. Oczywiście teraz można je kupić w prawie każdym supermarkecie.

Smaku dojrzałego avocado nie da się z niczym porównać bo jest wyjątkowy, po części maślany, intrygujący… po prostu wspaniały.

Avocado wśród dietetyków żywienia i entuzjastów zdrowego odżywiania jest określane mianem „Superfood” czyli super owocu, super jedzenia. Nie bez powodu! Powinno się ono znaleźć w jadłospisie każdego, bez wyjątku.

Dzięki ogromnej promocji diet beztłuszczowych zdecydowana większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że tłuszcz jest kluczowym składnikiem prawidłowego funkcjonowania naszego organizmu. Bez tłuszczu nie jesteśmy w stanie przyswajać mikroelementów i witamin takich jak alfa i beta karoten, luteina. Wiele badań wskazuje, że większości z nas brakuje zdrowych tłuszczów. Avocado oprócz niego zawiera potas, włókna, mnóstwo witamin z grupy E i B oraz kwas foliowy.

Nie martwcie się o przyrost wagi, avocado jak dowodzą badania pozwala skutecznie walczyć z nadwagą szczególnie w okolicy brzucha.

W Meksyku są one podstawą jadłospisu jako dodatek do wszelkich potraw lub po prostu przekąska pomiędzy posiłkami. My jemy avocado w każdej postaci, jesteśmy „uzależnieni”. Moje dzieci jadły je od 7 miesiąca życia i uwielbiają do dziś. Dodajemy je pokrojone w kostkę do zup, jako guacamole, w sałatce z sardynkami lub po prostu skropione sokiem z lemonki. Avocado jest owocem raczej drogim, ale na pocieszenie Wam powiem, że ich gruba skóra nie przepuszcza pestycydów, więc nie trzeba ich kupować z upraw biologicznych:-)

Kupując avocado w Meksyku sprzedawcy zawsze zadają pytanie „ Para hoy o para manana?” co znaczy na dziś czy na jutro. Różnica jest w dojrzałości owocu. Te na dziś są bardziej miękkie, niż te na jutro. Jeśli są bardzo twarde, trzeba je po prostu włożyć do papierowej torebki i położyć na blacie, nie w lodówce.

W ciągu kolejnych kilku dni będę publikować różne przepisy, począwszy od deserów i koktajli używając avocado, więc podwiń rękawy i wypróbuj:-)

Polonia w Queretaro

Okazuje się, że całkiem niedaleko San Miguel w Queretaro jest Polonia!!! Nie jakaś ogromna bo wygląda mi to na jakieś 30 osób ale w porównaniu z San Miguel, gdzie jesteśmy chyba jedynymi polakami, to całkiem pokaźna grupa:-)

Słyszałam, że jest tam szkoła tańca tango prowadzona przez polkę oraz piekarnia pieczywa tradycyjnego La Vieja Varsovia.

W samym San Miguel de Allende, raz tylko na targu lokalnego rzemiosła spotkałam hordę Polaków z Warszawy. Byli jednak tylko przejazdem na wycieczce religijnej…

Już niedługo nasz pobyt w Meksyku się kończy i jak zdążymy to niewątpliwie zajrzymy do Queretaro.

Indianie Tańczą o Świcie

Tylko w Meksyku na dzień dobry szczep Indian przemaszeruje pod Twoimi oknami tańcząc rytmicznie do dźwięku bębnów.

Dziś rano zbudziły nas dźwięki bębnów. W Meksyku każdy wrak samochodu ma wbudowane 1000 watowe głośniki, więc początkowo chciałem hałas po prostu zignorować. Po chwili jednak przemogłem się i wyjrzałem z balkonu. Żeby nie było wątpliwości, takie widoki są tu prawie na porządku dziennym…

To już półmetek, pora na refleksję

Łajba na półmetku wciąż wygląda gorzej niż Latający Holender. A jednak, mimo niesprzyjających czasami wiatrów dotarliśmy daleko. Pytanie, co dalej?

Do Meksyku zacumowaliśmy trzy miesiące temu. Wydaje się jak wczoraj. Za kolejne trzy wygaśnie nasza wiza i ubezpieczenie samochodu. Trzeba będzie wyciągnąć kotwice i kontynuować rejs. Powoli dojrzewamy do decyzji o tym, którą z granic tego wspaniałego kraju będziemy musieli przekroczyć.

Kontynuowanie na południe, do Panamy nie jest chyba najszczęśliwszym pomysłem. O ile w październiku, czy listopadzie byłby to idealny kierunek, o tyle na wiosnę, czy latem może być stanowczo za gorąco. Poza tym, musimy chyba też krytycznie spojrzeć na nasze finanse. Gdybyśmy w kwietniu kontynuowali w kierunku równika, moglibyśmy zabawić w Ameryce Centralnej jeszcze przez jakieś sześć do dziewięciu miesięcy. Potem jednak musielibyśmy wrócić do domu najkrótszą z możliwych tras. Oznaczałoby to, że musielibyśmy zrezygnować z objazdówki po stanach zachodnich i północnych USA, a co za tym idzie odpuścić sobie tak magiczne miejsca jak Wielki Kanion, Zion, Yosemite czy Yellowstone. Nie, ta opcja stanowczo odpada…

Alternatywnie, moglibyśmy wyjechać na chwilkę z Meksyku, po to tylko, by po kilku dniach wrócić na kolejne sześć miesięcy, po czym zrobić podobny manewr jeszcze raz i zostać na kolejne sześć. Życie osiadłe w San Miguel de Allende jest o niebo tańsze niż podróżowanie. To z pewnością pozwoliłoby nam wszystkim (nawet mnie) opanować nie tylko podstawy hiszpańskiego, ale zacząć się nim dosyć swobodnie posługiwać. Dało by to nam również sporo dodatkowego czasu na przemyślenia dotyczące naszej przyszłości. Tyle tylko, że w międzyczasie Alstom’owa oferta przyjęcia syna marnotrawnego w mrówcze szeregi dawno by już wygasła. No i oczywiście nie jestem pewien, czy na dłuższą rękę podołałbym meksykańskim temperamentom.

W końcu, wracając do naszych oryginalnych założeń, odbijając teraz na północ spod zwrotnika raka, pod którym właśnie zimujemy, wjechalibyśmy z powrotem do Stanów Zjednoczonych na początku wiosny, by po trzech miesiącach włóczęgi wrócić do domu w środku lata. Jest to opcja zdecydowanie najkrótsza, aczkolwiek kompatybilna – nie tylko z porami roku, rokiem szkolnym, ale również warunkami umowy wynajmu naszego domu. Przyznam, że w tej chwili ta właśnie opcja wydaje się najbardziej prawdopodobna.

Nie jesteśmy już co prawda uwiązani do konkretnego miejsca na ziemi i jeżeli los zechce nas obdarować jakimś ciekawym wyzwaniem, gotowi jesteśmy stawić mu czoła w każdym (prawie) zakątku świata. Jak mawiają: tam dom Twój, gdzie serce Twoje. Nauczeni doświadczeniami tej wycieczki, wiemy jak niewiele nam w życiu potrzeba i jak niewiele rzeczy ma prawdziwą wartość. Tym niemniej, po dziesięciu latach w zachodniej części stanu Nowy Jork, nauczyliśmy się region ten kochać za piękno krajobrazu i tolerować najdziwniejsze nawet anomalie pogodowe. Jedynie, co do podatków nie mogę się jeszcze przekonać.

Tak więc na dzień dzisiejszy, nie jesteśmy ani o krztynę mądrzejsi niż byliśmy przed wyjazdem, dalej nie mamy konkretnych planów i tylko rozkoszujemy się słońcem i hulaszczym życiem. Nasza łajba wciąż w opłakanym stanie, i choć dotarliśmy nią aż do Centralnego Meksyku, nie mamy wątpliwości, że więcej w tym było szczęścia niż umiejętności. Nie znaleźliśmy jeszcze sposobu na życie, ale też nie poddajemy się jeszcze. W końcu to dopiero półmetek, a rejs wciąż trwa jeszcze!

Za co uwielbiam Meksyk

Nie jest to raj na ziemi, i na pewno dużo mu do tego brakuje. A jednak Meksyk jest z pewnością krajem, który oczarowuje. My w ciągu weekendu zmieniliśmy o nim zdanie diametralnie.

Moja szanowna mŻonka dziś na naszym anglojęzycznym blogu opublikowała krótki artykuł mówiący o ciemniejszych stronach Meksyku. Zazwyczaj to mnie przypada w udziale marudzenie i narzekanie, a jednak z ulgą przywitałem tę nieoczekiwaną zmianę miejsc. Po pierwsze bowiem, świadczy to przede wszystkim o tym, że moje utyskiwania nie są nieuzasadnione. Po drugie natomiast, dla utrzymania równowagi we Wszechświecie, mam teraz szansę opublikować artykuł bardziej w swej treści pozytywny.

Agnieszka pisała o brudzie, o śmieciach, o nieokrzesanych kierowcach i czyhających wokół niebezpieczeństwach. Nie sposób się z nią nie zgodzić. Szczerze mówiąc, gdyby to mnie przypadł przywilej utyskiwania, to z pewnością dodałbym jeszcze kilka rzeczy. Takich jak hałas, odchody na ulicach, nieprzyjemne zapachy,  i…  wiele innych. Wierzcie mi, mógłbym długo wymieniać. Jednak jednym z mych cichych, noworocznych postanowień jest próba przekonania się do otaczającego nas Świata i ludzi. Sarkazm – przyznaję  – od dawna był mym ulubionym rodzajem ironii, pora jednak popracować nad samodoskonaleniem. Do dzieła więc!

Na początek przyznam, że do Meksyku wjeżdżaliśmy pełni obaw. Dzięki szeroko publikowanym przez rządy państw tzw. Pierwszego Świata ostrzeżeniom (Travel Warnings), a także własnej ignorancji, byliśmy przekonani, że Meksyk to nowożytny, a jednak jak najbardziej westernowy Dziki Zachód. Obawialiśmy się bandytów, czyhających na każdym skrzyżowaniu, strzelanin w samo południe, rabieży i gwałtów w centrum miasta. Rozważaliśmy najczarniejsze scenariusze. Przyznam, że cały tydzień przed przekroczeniem granicy był dla mnie prawie bezsenny. Dzięki temu, Teksas jest  jedynie mglistym wspomnieniem. Fakt, że jego wschodnia część, przez którą danym nam było wtedy jechać nie jest nadzwyczaj spektakularna. A jednak gdyby nie stres spowodowany obawami o bezpieczeństwo rodziny, z pewnością dużo lepiej wspominałbym zarówno Brazos Bend, Mustang Island, czy Corpus Christi. Dziękuję jednak Agnieszce za to, że nie pozwoliła nam zboczyć z kursu. Choć jeszcze w hotelu w Laredo – zaledwie kilkaset metrów od przejścia granicznego – szukałem wymówek i gotów byłem zawrócić z podkulonym ogonem.

Na szczęście tak się nie stało. Pod koniec października wjechaliśmy do Meksyku. Zaledwie na dwa dni przed Świętem Zmarłych dotarliśmy do San Miguel de Allende, gdzie w ciągu kilku dni nasze nastroje zmieniły się diametralnie. Jeszcze kilka godzin wcześniej, gdyby to tylko było możliwe, gotowi byliśmy przejechać Meksyk bez zatrzymywania, bez wychodzenia z samochodu. Po weekendzie spędzonym w stanie Guanajuato, postanowiliśmy zatrzymać się tu na dłużej. Nie na tydzień, czy dwa, ale na pół roku. Skąd ta nagła zmiana? Tu docieramy do sedna tego artykułu.

Dualizm Meksyku
Obraz w jednej z knajpek San Miguel de Allende

Meksyk, jak przedstawił to artysta na obrazie, który widzieliśmy w jednej z lokalnych knajpek, to kraj pełen sprzeczności. Z jednej strony przemoc, bezprawie, bieda i cierpienie. Z drugiej jednak, to również bardzo bogata i różnorodna kultura, piękno krajobrazów, a także szczodrość i otwartość żyjących tu ludzi. Nic dziwnego, że wzbudza tyle emocji. Nic dziwnego, że mimo tak negatywnej prasy, wciąż przyciąga miliony turystów z całego Świata. Nic dziwnego, że blisko milion Amerykanów postanowiło przenieść się tu na stałe.

Mimo swego sąsiedztwa z jedną z największych potęg tzw. rozwiniętego Świata, Meksyk w niczym nie przypomina bowiem USA. Abstrahując oczywiście od ukształtowania terenu w ich górzysto-pustynnych częściach. Obydwa kraje, dzięki swym sporym rozmiarom, nie mogą narzekać ani na niedobór surowców naturalnych, ani na krajobrazową nudę. Choć w Stanach Zjednoczonych nie brak urzekających swą urodą pejzaży, to jednak dopiero w Meksyku prawdziwie dzikie, ciągnące się setkami kilometrów przestrzenie, przyprawiają o gęsią skórkę. W niektórych częściach kraju, jak na przykład na Baja California, trudno o stację benzynową, nie mówiąc już o sklepie, czy restauracji. W USA nie ma chyba miejsca, gdzie w promieniu 30 mil nie byłoby Walmart’u i co najmniej kilku  McDonalds’ów.

Życie w Meksyku płynie innym rytmem. Nie mówię, że nie ma tu pogoni za pieniądzem i plastykową rozrywką, wszechobecnych komórek i debilnych reklam. Niestety, jak na całym Świecie, te „zdobycze cywilizacji” dotarły i tu. Chyba nawet w większym stopniu, niż gdzie indziej. Ale nie zmienia to faktu, że ludzie nie potrzebują sponsorowanych imprez masowych i morza alkoholu, by tańczyć i śpiewać w parkach i na miejskich skwerach. Nie potrzebują facebooków i twitterów, by posiedzieć przed domem i pogadać z sąsiadami. Nie potrzebują smartfonów i innych gadżetów, by meldować się w knajpach. Choć mogą, w domowych zaciszach oglądać CSI, czy innego American Idol’a, to jednak tłumnie wylegają na ulice, by cieszyć się życiem. Meksykanie to naród naprawdę bardzo towarzyski i rozrywkowy…

Meksykański kalendarz pełen jest okazji do celebrowania. Cały kraj obchodzi zarówno święta państwowe, jak i kościelne. Każdy region ma masę własnych rocznic, obchodów czy dożynek. Nawet, gdy przez tydzień, czy dwa nie ma oficjalnych okazji to zawsze  w pobliskim kościółku znajdzie się jakieś święcenie, czy dziwna akademia w szkole obok. Solenizanci sami znajdują się co dzień.

O tym, że życie w Meksyku jest tańsze niż w innych częściach Świata nie będę tu pisał, bo przecież zależy to od punktu odniesienia. Dodam jedynie, że dostępność świeżych produktów spożywczych jest dużo większa niż w Stanach Zjednoczonych, a bogactwo i różnorodność kuchni jest wprost fenomenalna. To jednak temat na osobny artykuł, i to raczej Agnieszki autorstwa.

Kończę, bo chyba za bardzo się rozpisałem. Chyba wystarczy, dla zrównoważenia artykułu mŻonki. Jeżeli napiszę jeszcze choć akapit, to z pewnością równowaga w kosmosie zostanie zachwiana, a my na zawsze już utkniemy w mieście, gdzie brukowane uliczki upstrzone są śmieciami i psimi odchodami, a perły kolonialnej architektury przykrywa gruba warstwa kurzu. Za oknem śpiewają już Darle, darle, darle (odpowiednik „Sto Lat”), a w telewizji właśnie zaczął się jakiś polski film w oryginalnej wersji językowej…