Jacksonville

Jacksonville to duże i nowoczesne miasto w północno-wschodniej części Florydy. Życie płynie tu wolniej, ale za to naprawdę nie ma się do czego spieszyć.

Już od kilku dni jesteśmy na Florydzie. W piątek popołudniu przyjechaliśmy do Jacksonville i rozkoszujemy się słońcem, oceanem i dobrym jedzeniem. Podobno przechodzi nad nami teraz jakiś chłodniejszy front, ale szczerze mówiąc gdyby nie telewizja, to pewnie nawet byśmy nie zauważyli. Owszem, temperatura w nocy spada do kilkunastu stopni Celsjusza, a w dzień nie przekracza dwudziestu pięciu, ale w połączeniu z błękitnym i bezchmurnym niebem stwarza warunki wręcz idealne do życia. Jest na tyle ciepło, by chodzić w krótkich spodenkach, ale też na tyle chłodno, by nie musieć włączać klimatyzacji. Jeździmy więc ze spuszczonymi szybami i wystawiamy kończyny na promieniowanie ultrafioletowe. Ja zresztą wystawiam nie tylko kończyny. Niestety, dzięki sklerozie – memu wieku  słusznej – połączenie  aktywności słońca z minimalną ilością pigmentu na mej skórze sprawiło, że wyglądam jak wąż zrzucający skórę. Nie muszę chyba dodawać, że dolegliwość ta jest wielce nieestetyczna i nadzwyczaj bolesna. Zwłaszcza w nocy…

Jacksonville sprawiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jeździliśmy już trochę po mieście i czas spędzaliśmy nie tylko w turystycznych rejonach. Wydaje się ono być czyste i bardzo bezpieczne, choć może po prostu bywaliśmy tylko w „dobrych” jego dzielnicach. Byliśmy jednak w centrum, gdzie w niedzielę trafiliśmy na festiwal filipiński, załapaliśmy się na darmową projekcję „Alicji w Krainie Czarów” (ostatnia ekranizacja z Johny Deep’em) pod jednym z mostów, widzieliśmy manty przepływające przez kanał w śródmieściu, no i oczywiście bujaliśmy się na plażach. Zarówno tych miejskich, w pobliżu osiedl mieszkalnych, wśród hoteli, jak i tych odludnych w pobliskim parku.

Hanna Park, w którym byliśmy dzisiaj sprawił na mnie duże wrażenie. Jest on położony nad oceanem i w zamian za $3 wydane na wjazdówkę, cały dzień spędziliśmy jeżdżąc na rowerach wśród palm i wydm, spacerując po wielomilowej plaży, no i oczywiście pluskając się w falach. W parku jest też kemping, który dokładnie sobie pooglądaliśmy i przyznam, że trochę nam było szkoda, że się tu nie rozbiliśmy. Jest tu też jezioro i kilka stawów z tabliczkami zabraniającymi karmienia aligatorów, szopów, oposów i… kotów. No i oczywiście place zabaw, które podbiły serca co poniektórych członków załogi.

W drodze na Florydę

O kleszcach raz jeszcze i o innych restauracyjnych zwierzętach, a także o tym co można zobaczyć w drodze na Florydę.

Przedostatni dzień miast na rajskiej wyspie spędziliśmy w punkcie pierwszej pomocy. Dzień wcześniej, jeżdżąc po lesie na rowerach Nadia złapała (drugiego już tego lata) kleszcza. Próbując go wyjąć udało nam się go zdekapitować, dzięki czemu lokalna służba zdrowia miała niepowtarzalną okazję wykazania się zdolnościami manualnymi. Teraz obserwujemy i mamy nadzieję, że nie będzie żadnych rumieni…

Ostatni dzień na Hunting Island spędziliśmy polując na kraby. Zdecydowaliśmy, że ta właśnie umiejętność może się bardzo w naszych podróżach przydać, a co za tym idzie zdecydowaliśmy się zainwestować w naukę. Okazało się, że złowienie kraba nie przedstawia specjalnie większego problemu. Zaproszenie go jednak do twojego wiaderka, to już inna bajka. Zwierzątko zdecydowanie nie lubi być gościem honorowym na obiedzie i w związku z tym walczy o życie z wielką zaciekłością. Udało nam się złapać ich jednak na tyle, że wystarczyło na sałatkę do kilku kanapek. Zaczynam rozumieć dlaczego mięso kraba jest tak drogie…

Dziś jedziemy dalej. Po tygodniu na tropicalnej wyspie i blisko miesiącu mieszkania w namiocie, zdecydowaliśmy się na tydzień odpoczynku. Będziemy mieszkać w hotelu w Jacksonville, gdzie chcemy rozplanować sobie dalsze etapy naszej włóczęgi. Po drodze wstąpiliśmy na lunch do Savannah, gdzie spotkaliśmy przemiłą parę Polaków z… Chorzowa!

 

Hunting Island, SC

Krótkie podsumowanie tego co robiliśmy przez ostatnich kilka tygodni.

Muszę przyznać, że uzupełniania dwóch blogów jest jednak stanowczo ponad moje siły. Ostatni wpis tutaj zrobiłem gdy jeszcze mieszkaliśmy w Smith Mountain Lake State Park, a tu tymczasem od blisko dwóch tygodni mieszkamy w Południowej Karolinie.

W skrócie napiszę jedynie, że tydzień w Wirginii był nadzwyczaj udany. Pogoda dopisywała, zajęć było co niemiara, a cały park do naszej dyspozycji. Nauczyliśmy się kilku rzeczy o sowach i o nietoperzach. Zaczęliśmy się orientować w terenie za pomocą kompasu, rozpalać ognisko bez zapałek i gotować na nim. Pływaliśmy na canoe i na motorówce (niektórych ciągano i za nią) i wogóle robiliśmy mnóstwo innych fajnych rzeczy.

 

Ale przyszła pora na kolejny etap naszej wyprawy i na pięć kolejnych dni zawitaliśmy do Cheraw w Południowej Karolinie. To tu właśnie urodził się Dizzy Gillespie, ojciec amerykańskiego jazzu. Jest to małe i bardzo urokliwe miasteczko, nazywanym najpiękniejszym w Dixie. Tu na głównej ulicy weszliśmy na lunch i skończyliśmy robiąc z właścicielami pierogi w zamkniętym już lokalu. Było fajnie, ale znowu nadszedł czas przekwaterowania.

 

 

W zeszły piątek dojechaliśmy na wybrzeże (po drodze gubiąc namiot), gdzie rozbiliśmy się w dżungli w parku zwanym Hunting Island. Komary pogryzły nas niemiłosiernie, a na nasze zapasy zaczęły polować okoliczne szopy. Po trzech prawie nieprzespanych nocach zdecydowaliśmy się przenieść obozowisko. Całymi dniami byczymy się na plaży, moczymy w oceanie, albo jeździmy na rowerach po piasku.

 

 

Więcej polecam czytać na anglojęzycznej stronie bloga, gdzie publikuję częściej i szerzej.

Życie w lesie

Atrakcje życia na kempingu i jak nie nudzić się wśród leśnej głuszy.

Od kilku już dni mieszkamy w lesie. Las jest oczywiście państwowy i jak najbardziej legalny. Zapewnia też podstawowe wygody, czyli toalety i prysznice z gorącą wodą. Śpimy w namiocie i dzięki sprzyjającej pogodzie nie musimy narzekać na niewygody. Prąd i dostęp do internetu zapewnia nam lokalny ośrodek kultury, czyli tzw. „Discovery Center”. Oprócz tych do życia nieodzownych spraw, instytucja ta również edukuje, nie tylko zresztą naszych milusińskich. Dziś nauczyliśmy się podstaw nawigacji za pomocą archaicznego wydawać by się mogło narzędzia, jakim jest kompas. Wczoraj zgłębiliśmy arkana żeglugi czółnem, odwiedziliśmy mieszkańców lokalnego lasu, a nawet nauczyli podstaw kuchni ogniskowej. Dziś jeszcze jedziemy podpatrywać sowy i piec ptasie mleczko na ognisku. Poza tym mamy do dyspozycji całą plażę, kilkanaście mil szlaków zarówno rowerowych, jak i pieszych i wiele innych atrakcji. Prawdę powiedziawszy, jesteśmy już nieco zmęczeni i chyba potrzebujemy kolejnych wakacji.

Plan jest taki, by przemieścić się o kolejne 8 godzin na południe, w kierunku Charleston i Savannah, do parku Hunting Island, gdzie spędzimy ostatni tydzień września. Wcześniej chcemy się zatrzymać w parku Cheraw w Południowej Karolinie. Nie żeby było tam coś specjalnie ciekawego do roboty, ale wypada akurat w połowie drogi. Zresztą nam naprawdę żadnych atrakcji chwilowo nie potrzeba…

 

 

Smith Mountain Lake State Park

Z Pensylwanii do Wirginii przez Maryland i Zachodnią Wirginię – trochę nam to zajęło, ale uciekliśmy w końcu przed deszczem i rozkoszujemy się teraz słoneczkiem i upałami.

Wczoraj księżyc był w pełni. Piękny widok, gdy na bezchmurnym niebie króluje jego jasność i przyćmiewa większość gwiazd. Nareszcie możemy się takimi widokami rozkoszować, bo przez ostatnich kilka dni nie widzieliśmy nic przez nisko zawieszone, ciężarne chmury.

Lało gdy opuszczaliśmy Altoonę. Prognoza pogody nie była korzystna dla Pensylwani, więc postanowiliśmy ruszyć na południowy zachód, do parku Big Bend w Zachodniej Wirgini. Gdy jednak dojechaliśmy do Cumberland w stanie Maryland nagle przestało padać i jakoś tak lżej nam się zrobiło na duchu. Zatrzymaliśmy się na lunch i przespacerowali po downtown. To bardzo ładne miasteczko i chyba za sprawą wielu tras rowerowych postanowiliśmy zostać w tej okolicy na dłużej. Jak się później okazało był to błąd, za który danym nam było słono zapłacić.

 

IMGP9335.JPGRozbiliśmy się w Rocky Gap State Park, gdzie dzięki paskudnej pogodzie przesiedzieliśmy dwa wieczory w samochodzie oglądając filmy na laptopie a trzeciego dnia spakowaliśmy nasz przemoczony dobytek i postanowili szukać lepszej pogody na południu. Naszym celem był Douthat State Park w Wirgini. Gdy jednak tam dojechaliśmy, okazało się, że wszystkie miejsca na polu kempingowym są  już zarezerwowane. Nie pozostało nam więc nic innego jak tylko wysuszyć sprzęt w parku miejskim i znaleść schronienie na noc w hotelu. Budżet wyprawy na tym ucierpiał, ale za to morale wyraźnie się poprawiło.

Następnego dnia zameldowaliśmy się w Smith Mountain Lake State Park. Pogoda dopisuje, nastroje również. Po weekendzie cały park mamy już prawie do wyłącznej dyspozycji. Jest tu wiele szlaków, zarówno pieszych, jak i rowerowych. Są również programy edukacyjne dla dzieci prowadzone przez personel parku. Jeśli tylko pogoda dopisze, nie będziemy się tu nudzić. A nawet gdyby, to przecież o to właśnie chodzi!

IMGP9369.JPG

Dziś rano poszliśmy na plażę, gdzie podziwiając lazurowe niebo ponad zielenią lasów wokół jeziora danym nam było spotkać rodaków. Jako, że nie dawno wróciliśmy z Polski, więc szczerze powiedziawszy nie szukałem okazji do zacieśnienia znajomości. Tym bardziej, że krajan rozpoznałem głównie po głośnym zachowaniu i niewybrednych komentarzach (obfitujących w równie charakterystyczne, co ubogie wulgaryzmy) rzucanych pod adresem mniej lub bardziej atrakcyjnych niewiast. Jakimś cudem umknęło to uwadze mej towarzysko kwitnącej małżonki, która już po chwili prowadziła z rodakami szalenie ciekawe konwersacje. Zazwyczaj taki epizod kończy się wymianą adresów i umawianiem na wspólne wypady. Tym razem jednak, po kilku minutach rozmowy, zapał Agnieszki  do zawierania nowych znajomości nieco opadł, dzięki czemu mogliśmy już bez przeszkód rozkoszować się „okolicznościami natury”.

Dam znać jeśli wydarzy się jeszcze coś ciekawego, ale szczerze powiedziawszy mam nadzieję na tydzień nudy i odpoczynku po dwóch miesiącach imprezowania.

Buckaloons

Buckaloons to kemping koło miasteczka Warren w Pensylwanii, gdzie spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi na pożegnalną, pięciodniową imprezę.

Siedem tygodni w Europie minęło jak z bicza strzelił. Ani się nie obejrzeliśmy a tu już trzeba było wracać. Celowo staraliśmy się ograniczać nasze wojaże do minimum, pozostawiając jak najwięcej czasu dla Rodziny. Tym niemniej przyznać muszę, że do USA wróciliśmy raczej zmęczeni.

W Toronto odebrał n as z lotniska Wiesiek i od razu zawiózł do Rochesteru. Tam pałeczkę przejęła Małgosia, która razem ze Sławkiem dobrze się nami zaopiekowali. Mieliśmy tylko dwa dni na to, żeby się do wyjazdu przygotować i zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy będziemy jeszcze poprawiać po drodze, ale zależało nam już na tym, by jak najszybciej ruszyć w tę podróż życia.

Pierwszych pięć dni spędziliśmy w towarzystwie znajomych (i mnóstwa komarów) na kempingu Buckaloons, koło miasteczka Warren na obrzeżach parku Alegheny State Forest w Pensylwani. Dzięki w miarę sprzyjającej pogodzie, obfitości jadła i trunków, a przede wszystkim doborowemu towarzystwu, czas minął niepostrzeżenie szybko.

 

 

Dziś piszę te słowa siedząc na placu zabaw centrum handlowego w miasteczku o uroczej nazwie Altoona. Jesteśmy w Pennsylwani i gdy ja zajmuję się dziećmi, Agnieszka uzupełnia braki w naszej garderobie. Mieliśmy spać na kempingu, w parku Seven Points nad jeziorem Raystown, ale przechodzący nad północnym wschodem Stanów Zjednoczonych front niżowy skutecznie te plany pokrzyżował. Jeszcze wczoraj udało nam się poskładać namiot, materace, śpiwory i w miarę sucho umknąć przed nadchodzącym oberwaniem chmury. Jadąc na południe bezradnie przyglądaliśmy się rozwojowi wypadków. Padało coraz mocniej i nic nie wskazywało na to, że się w najbliższym czasie rozchmurzy. Zdecydowaliśmy się na spędzenie nocy w hotelu, gdzie w końcu mogliśmy przestudiować prognozę pogody. Miny nam nieco zrzedły, gdy się okazało, że szanse na zobaczenie słońca w tych okolicach są przez następne kilka dni raczej znikome.

Dziś rano postanowiliśmy więc, że ruszymy dalej na południe, do zachodniej Wirginii, gdzie zgodnie z przewidywaniami meteorologów powinno już być w miarę sucho.

Pokazy lotnicze w Geneseo

Kilka słów o tym jak nasze przygotowania do podróży nie pozwalają nam skupić się na niczym innym, a co za tym idzie chronią przed nadmiernym stresem, oraz zdjęć kilka z przed kilku lat dla zobrazowania „co na nasze niebo wlata”.

Próbuję pisać w parku. Przedsmak tego, co czekać nas będzie w podróży. Wokół pełno ludzi, gra muzyka i wszyscy się bawią. Jakaś nieznajoma pięciolatka włazi mi właśnie na głowę pytając, czy na moim laptopie mam jakieś gry. Gdy grzecznie ją zbywam, zaczyna mi opowiadać o swoich problemach z rodzeństwem. Gdzieś za mną ochotnicza straż wyjeżdża do pożaru. Hałas taki, że nie słychać nawet własnych myśli. Do tego muszę pilnować Nadii i Ola, gdy gonią się z innymi dziećmi na placu zabaw. Hmmm… Jeśli tak to ma wyglądać na co dzień, to będzie niezła jazda!

Przedwczoraj, po czternastu latach spędzonych w firmie pożegnałem się z Alstomem. Bez fanfar i bez ceregieli. Ot, krótki lunch z byłym już w tej chwili szefem i grupą najbliższych współpracowników, krótka rundka wokół biura, aby wszystkim uścisnąć dłoń i pomachać na do widzenia. Przed trzecią po południu byłem już w domu. Myślałem, że rozstanie będzie bardziej stresujące. Najwyraźniej mózg ludzki, a przynajmniej mój, jest tylko jedno procesowy i nie radzi sobie najlepiej ze stresem wielowątkowym. My w tej chwili koncentrujemy się na wynajęciu domu, jego opróżnianiu i pakowaniu do podróży. To wystarczająco dużo, jak dla nas. Praca jak widać nie zasługuje na miejsce na podium. Pewnie jak trochę już odpoczniemy to zaczniemy się przejmować faktem, że na własne życzenie staliśmy się bezrobotni i pozbawili wszelkich źródeł dochodów.

Tymczasem jednak do wyjazdu zostało nam już tylko trzydzieści osiem godzin. Dom już prawie pusty, wszyscy śpimy już na dmuchanych materacach, w domu puste ściany, a magazyn pęka już w szwach. We wtorek nasz agent ma pokazać dom potencjalnym dzierżawcom. Trzymajcie kciuki – jak dotąd wszystko idzie w miarę zgodnie z planem. Jeśli udałoby nam się wynająć dom na dniach, niczego już chyba nie brakowałoby nam do pełni szczęścia. No, może poza chwilą odpoczynku w towarzystwie Rodziny i starych znajomych. No i oczywiście kilku szklaneczek schłodzonego browaru. Ale to rozumie się przecież samo przez się…!

W ten weekend, gdy my uwijamy się pakując w kartony resztę naszego dobytku nad głowami warczą nam silniki samolotów wojskowych z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej. Meserszmity, Junkersy, Mustangi a nawet B52 i inne Zera latają nad naszym domem przez całe dnie. Szkoda, że w tym roku nie mamy czasu, by odwiedzić coroczną imprezę jaka odbywa się w ościennym Geneseo – bardzo urokliwym miasteczku uniwersyteckim. Na szczęście mam kilka zdjęć sprzed kilku lat.

14-Lip-2007 12:01, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:01, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 60.0mm, 0.003 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:06, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:03, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 53.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:06, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 80.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:04, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 53.0mm, 0.003 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:07, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:10, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 158.0mm, 0.003 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:03, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:17, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:47, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 80.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:28, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 6.7, 300.0mm, 0.002 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 13:00, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.004 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:25, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 60.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 13:02, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 48.0mm, 0.003 sec, ISO 200
 

 

Długi weekend

Dzień rozpoczęcia wyprawy zbliża się wielkimi krokami. Miniony weekend pozwolił nam na nadgonienie kilku spraw, dał również szansę na dobrą zabawę i chwilę relaksu w gronie dobrych znajomych.

klepsydraWtorek, dochodzi dziesiąta. Nie bardzo wiem, co ja tu jeszcze robię. Przecież i tak nie ma ze mnie już żadnego pożytku. Mógłbym zrobić tyle pożytecznych rzeczy w domu. W garażu jest jeszcze sporo naszego dobytku do wyrzucenia albo do wywiezienia do magazynu. Można by już się zacząć pakować, albo sprzątać dom. Albo chociaż zastanowić się nad trasą wyprawy. Ale jestem w pracy. We wtorek, ostatni wtorek…

We wtorek, tak zresztą jak i w każdy inny dzień tygodnia, większość moich kolegów stawia się tu między siódmą a ósmą rano. Niektórzy wcześniej, żeby móc zrobić więcej rzeczy w ciszy i skupieniu. Ja przyjechałem po dziewiątej. Dobrze, że w ogóle tu dziś dotarłem. Swój samochód sprzedałem już blisko trzy tygodnie temu, z motorem pożegnałem się w zeszły piątek. Z domu do pracy mam blisko dwadzieścia pięć mil. Zdecydowanie nie jest to odległość, którą chciałbym pokonywać na rowerze. Może gdybym miał na to cały dzień, a temperatura i wilgotność oscylowały w bardziej człowiekowi przyjaznych okolicach, to może bym się zdecydował. Poza tym mój rower ma dziurawą dętkę… Na szczęście mamy bardzo dobrych przyjaciół, którzy bez chwili wahania zaoferowali mi jeden ze swoich pojazdów. Jeśli stworzę tu kiedyś kącik dla sponsorów, to Rafał i Gosia z pewnością zajmą w nim miejsce honorowe.

Dziś dotarło też do mnie, że pora już spojrzeć na nasze bilety i potwierdzić Rodzicom, o której przylatujemy, żeby mogli po nas wyjechać na lotnisko. Odnalezienie właściwego e-maila zajęło mi blisko pół godziny. Kiedy jednak spojrzałem na rozkład naszych podróży pojąłem, że nie będzie to trasa ani łatwa, ani przyjemna. Bilety zarezerwowaliśmy już w marcu. Wtedy nie przejmowaliśmy się za bardzo ani dokładnymi datami, a co dopiero trasą przelotu czy godzinami połączeń. Teraz patrzę na rezerwację i zastanawiam się jak z dwójką dzieci, trzema laptopami (sic! – to temat na osobny wpis) i nie-europejskimi paszportami zdołamy przedrzeć się przez bramki bezpieczeństwa, kontrole celną i paszportową w ciągu pięćdziesięciu minut. Zakładając oczywiście, że nasz lot z New Jersey nie będzie opóźniony, co samo w sobie jest bardzo optymistycznym założeniem. Trzeba sprawdzić, o której jest następny lot z Monachium do Katowic i mieć nadzieję, że będą w nim jeszcze wolne miejsca. Ale o takie drobnostki będziemy się starać później. Najpierw musimy się spakować i pozbyć reszty niepotrzebnych klamorów.

Podczas minionego weekendu mieliśmy sporo czasu zarówno na likwidację naszego domostwa, jak również na moment rozluźnienia i kontestacji patriotycznych sztucznych ogni, meksykańskiego piwa i polskiej kiełbasy. Imprezę, połączoną z rozdawaniem naszego dobytku urządziliśmy w niedzielę. Zbiegło się to w czasie z większą imprezą masową, która tradycyjnie już przyciąga tysiące ludzi do naszej małej mieściny i skutecznie uniemożliwia wszelki ruch kołowy. W naszym regionie, zwanym Finger Lakes, Conesus jest jeziorem najdalej wysuniętym na zachód. Nie jest to zbiornik ani specjalnie duży, ani urokliwy, ale bliska odległość od Rochesteru decyduje o jego wielkiej popularności. Od wielu już lat w przeddzień święta niepodległości, mieszkańcy uzbrajają się po zęby w miliony fajerwerków, rozpalają tysiące ognisk wokół jeziora i słuchając mniej lub bardziej uzdolnionych lokalnych kapeli konsumują hektolitry alkoholu, starając się nie podpalić domu sąsiada. Nie muszę dodawać, że tego dnia ochotnicza straż pożarna jest naprawdę bardzo zajęta. Tak na marginesie, to jedna z tych rzeczy, której do tej pory nie udało mi się pojąć. Sprzedaż sztucznych ogni w stanie Nowy Jork jest nielegalna, stąd też aby je nabyć trzeba jechać aż do Pensylwanii. Posiadanie ich nie jest jednak przestępstwem. Gdzie tu logika?

Na naszą małą imprezkę udało nam się sprowadzić wszystkich prawie znajomych. Byli tak zdeterminowani, by się u nas stawić, że nie odstraszył ich nawet wirus jaki zaatakował naszego Pierwszego Majtka rozkładając go na dzień przed imprezą. Jako, że wysoka gorączka była jedynym objawem niedyspozycji, Olo zdecydował się uczestniczyć we wszystkich atrakcjach i przekazać swój „dar” pozostałem dzieciom. Biorąc pod uwagę dwudniowy okres inkubacji wirusa, dziś już spodziewamy się telefonów z podziękowaniami od rodziców. Dodam tylko, że swą chorobę Alex zawdzięcza bliźniaczkom sąsiadów. Gdyby nie ganiał za dziewczynami, nie miałby kłopotów. Ale tak to już jest z mężczyznami w naszej rodzinie…