Homeschooling czyli nauka w domu

Nauka w domu, albo w drodze. W Polsce dopiero raczkuje, w Stanach Zjednoczonych jest już na porządku dziennym. Poniekąd tylko z wyboru, my również dołączyliśmy do grona rodziców, którzy wzięli edukację dzieci we własne, niekoniecznie kompetentne ręce.

W naszym wypadku to raczej roadschooling czyli nauka w drodze. Zasada pozostaje taka sama, jeden z rodziców lub oboje przejmują role nauczycieli i uczą swoje dzieci.

Nigdy nie widziałam się w tej sytuacji. Zawsze myślałam że się nie nadaję, nie mam wystarczająco cierpliwości, moje wykształcenie jest zupełnie niezwiązane, nie mam odpowiedniego podejścia itp…itd. Prawda jest taka że jak sytuacja zaistnieje to trzeba się dostosować.

Kiedy zaplanowaliśmy naszą wyprawę trzeba było się dowiedzieć jak się za to zabrać. Największą pomoc otrzymałam od koleżanek bo w USA taka metoda uczenia jest bardzo popularna aczkolwiek zasady różnią się między stanami. Z tego względu książek, materiałów dydaktycznych oraz gotowych programów jest pod dostatkiem i jak w każdym innym biznesie konkurencja jest spora. Istnieją także firmy oferujące programy komputerowe gdzie nauka odbywa się bez-papierowo, tylko przy komputerze. Jest to bardzo wygodne, ponieważ wszystko jest w jednym miejscu i komputer robi testy, ocenia i przechowuje wszystkie dane. My jednak postawiliśmy na tradycyjne metody, które wydają mi się bardziej skuteczne i dostosowane do wieku naszych dzieci.

W stanie Nowy Jork, po podjęciu decyzji trzeba zawiadomić szkołę pisząc do jej władz pisemną prośbę o zgodę na kontynuowanie nauki w domu. Dyrektor odpisując przysyła masę papierów wyjaśniających wszelkie obowiązki i wymagania. W naszym liście było też bardzo bezpośrednie pytanie, czy aby na pewno wiemy w co się pakujemy. Później jednak jest już z górki. W każdej szkole jest osoba, która zajmuje się rodzinami uczącymi w domu i tylko z nią utrzymuje się kontakt. Formę kontaktu trzeba wcześniej ustalić. Może to być zwykła poczta, fax lub e-mail. My wybraliśmy e-mail z wiadomych względów, pozostałe są już lekkim przeżytkiem:-)

Trzeba się zastanowić nad planem nauczania i przedłożyć go w szkole do aprobaty. Plan taki musi zawierać wszystkie wymagane przedmioty wraz z tytułami podręczników których się planuje używać oraz ilość godzin które się będzie przeznaczać na dany przedmiot. Gdy otrzyma się pod tym podpis to jak zielone światło, droga wolna.

Więc wyruszyliśmy w naszą podróż z wielkim pudłem pełnym książek i pomocy naukowych ucząc nasze pociechy parę godzin dziennie na campingach, w parkach, w bibliotekach, w pokojach hotelowych, w samochodzie….gdziekolwiek się tylko dało. Cierpliwość, organizacja i motywacja to sukces murowany, choć przyznam, że bywało różnie. Większość dni jest bezproblemowych ale są i takie, kiedy trzeba się troszkę natrudzić. Jak w życiu, równowaga musi być! 🙂

Nasze dzieci dostosowały się bez większych problemów. Największą bolączką był jedynie brak przyjaciół – kolegów i koleżanek, z którymi mogłyby się bawić. Spotykaliśmy co prawda dzieci po drodze, ale niestety niewiele. Poza tym, przemierzając świat w dość szybkim tempie nie było raczej mowy o rozwijaniu większych przyjaźni.

Wszystko się zmieniło gdy dojechaliśmy do San Miguel de Allende, gdzie postanowiliśmy zostać na kilka miesięcy i zapisać dzieci do lokalnej szkoły. Nasi milusińscy bardzo dyplomatycznie podchodząc do sprawy twierdzili, że jesteśmy najlepszymi nauczycielami na świecie, ale widzieliśmy, że już nie mogły się doczekać pójścia do nowej szkoły. Chodzą do niej już od dwóch miesięcy, spędzając tam od poniedziałku do piątku 5 godzin dziennie. Głównym celem jest nauka języka hiszpańskiego, ale jednocześnie uczą się też matematyki, geografii, historii, plastyki, karate, itp… Oczywiście nie możemy zapomnieć o zobowiązaniach wobec szkoły amerykańskiej, więc dalej w wolnych chwilach robimy zadania i ćwiczenia po angielsku. Robimy też po polsku, ale to już bardziej zobowiązania wobec siebie.

Pracy jest dużo, czasu mało, wymagania coraz większe ale nagrody też są. Największe jakie mogą być bo przecież czy jest dla rodzica coś ważniejszego niż mądre dziecko? No pewnie zdrowie, ale to już materiał na osobny artykuł.

Za co uwielbiam Meksyk

Nie jest to raj na ziemi, i na pewno dużo mu do tego brakuje. A jednak Meksyk jest z pewnością krajem, który oczarowuje. My w ciągu weekendu zmieniliśmy o nim zdanie diametralnie.

Moja szanowna mŻonka dziś na naszym anglojęzycznym blogu opublikowała krótki artykuł mówiący o ciemniejszych stronach Meksyku. Zazwyczaj to mnie przypada w udziale marudzenie i narzekanie, a jednak z ulgą przywitałem tę nieoczekiwaną zmianę miejsc. Po pierwsze bowiem, świadczy to przede wszystkim o tym, że moje utyskiwania nie są nieuzasadnione. Po drugie natomiast, dla utrzymania równowagi we Wszechświecie, mam teraz szansę opublikować artykuł bardziej w swej treści pozytywny.

Agnieszka pisała o brudzie, o śmieciach, o nieokrzesanych kierowcach i czyhających wokół niebezpieczeństwach. Nie sposób się z nią nie zgodzić. Szczerze mówiąc, gdyby to mnie przypadł przywilej utyskiwania, to z pewnością dodałbym jeszcze kilka rzeczy. Takich jak hałas, odchody na ulicach, nieprzyjemne zapachy,  i…  wiele innych. Wierzcie mi, mógłbym długo wymieniać. Jednak jednym z mych cichych, noworocznych postanowień jest próba przekonania się do otaczającego nas Świata i ludzi. Sarkazm – przyznaję  – od dawna był mym ulubionym rodzajem ironii, pora jednak popracować nad samodoskonaleniem. Do dzieła więc!

Na początek przyznam, że do Meksyku wjeżdżaliśmy pełni obaw. Dzięki szeroko publikowanym przez rządy państw tzw. Pierwszego Świata ostrzeżeniom (Travel Warnings), a także własnej ignorancji, byliśmy przekonani, że Meksyk to nowożytny, a jednak jak najbardziej westernowy Dziki Zachód. Obawialiśmy się bandytów, czyhających na każdym skrzyżowaniu, strzelanin w samo południe, rabieży i gwałtów w centrum miasta. Rozważaliśmy najczarniejsze scenariusze. Przyznam, że cały tydzień przed przekroczeniem granicy był dla mnie prawie bezsenny. Dzięki temu, Teksas jest  jedynie mglistym wspomnieniem. Fakt, że jego wschodnia część, przez którą danym nam było wtedy jechać nie jest nadzwyczaj spektakularna. A jednak gdyby nie stres spowodowany obawami o bezpieczeństwo rodziny, z pewnością dużo lepiej wspominałbym zarówno Brazos Bend, Mustang Island, czy Corpus Christi. Dziękuję jednak Agnieszce za to, że nie pozwoliła nam zboczyć z kursu. Choć jeszcze w hotelu w Laredo – zaledwie kilkaset metrów od przejścia granicznego – szukałem wymówek i gotów byłem zawrócić z podkulonym ogonem.

Na szczęście tak się nie stało. Pod koniec października wjechaliśmy do Meksyku. Zaledwie na dwa dni przed Świętem Zmarłych dotarliśmy do San Miguel de Allende, gdzie w ciągu kilku dni nasze nastroje zmieniły się diametralnie. Jeszcze kilka godzin wcześniej, gdyby to tylko było możliwe, gotowi byliśmy przejechać Meksyk bez zatrzymywania, bez wychodzenia z samochodu. Po weekendzie spędzonym w stanie Guanajuato, postanowiliśmy zatrzymać się tu na dłużej. Nie na tydzień, czy dwa, ale na pół roku. Skąd ta nagła zmiana? Tu docieramy do sedna tego artykułu.

Dualizm Meksyku
Obraz w jednej z knajpek San Miguel de Allende

Meksyk, jak przedstawił to artysta na obrazie, który widzieliśmy w jednej z lokalnych knajpek, to kraj pełen sprzeczności. Z jednej strony przemoc, bezprawie, bieda i cierpienie. Z drugiej jednak, to również bardzo bogata i różnorodna kultura, piękno krajobrazów, a także szczodrość i otwartość żyjących tu ludzi. Nic dziwnego, że wzbudza tyle emocji. Nic dziwnego, że mimo tak negatywnej prasy, wciąż przyciąga miliony turystów z całego Świata. Nic dziwnego, że blisko milion Amerykanów postanowiło przenieść się tu na stałe.

Mimo swego sąsiedztwa z jedną z największych potęg tzw. rozwiniętego Świata, Meksyk w niczym nie przypomina bowiem USA. Abstrahując oczywiście od ukształtowania terenu w ich górzysto-pustynnych częściach. Obydwa kraje, dzięki swym sporym rozmiarom, nie mogą narzekać ani na niedobór surowców naturalnych, ani na krajobrazową nudę. Choć w Stanach Zjednoczonych nie brak urzekających swą urodą pejzaży, to jednak dopiero w Meksyku prawdziwie dzikie, ciągnące się setkami kilometrów przestrzenie, przyprawiają o gęsią skórkę. W niektórych częściach kraju, jak na przykład na Baja California, trudno o stację benzynową, nie mówiąc już o sklepie, czy restauracji. W USA nie ma chyba miejsca, gdzie w promieniu 30 mil nie byłoby Walmart’u i co najmniej kilku  McDonalds’ów.

Życie w Meksyku płynie innym rytmem. Nie mówię, że nie ma tu pogoni za pieniądzem i plastykową rozrywką, wszechobecnych komórek i debilnych reklam. Niestety, jak na całym Świecie, te „zdobycze cywilizacji” dotarły i tu. Chyba nawet w większym stopniu, niż gdzie indziej. Ale nie zmienia to faktu, że ludzie nie potrzebują sponsorowanych imprez masowych i morza alkoholu, by tańczyć i śpiewać w parkach i na miejskich skwerach. Nie potrzebują facebooków i twitterów, by posiedzieć przed domem i pogadać z sąsiadami. Nie potrzebują smartfonów i innych gadżetów, by meldować się w knajpach. Choć mogą, w domowych zaciszach oglądać CSI, czy innego American Idol’a, to jednak tłumnie wylegają na ulice, by cieszyć się życiem. Meksykanie to naród naprawdę bardzo towarzyski i rozrywkowy…

Meksykański kalendarz pełen jest okazji do celebrowania. Cały kraj obchodzi zarówno święta państwowe, jak i kościelne. Każdy region ma masę własnych rocznic, obchodów czy dożynek. Nawet, gdy przez tydzień, czy dwa nie ma oficjalnych okazji to zawsze  w pobliskim kościółku znajdzie się jakieś święcenie, czy dziwna akademia w szkole obok. Solenizanci sami znajdują się co dzień.

O tym, że życie w Meksyku jest tańsze niż w innych częściach Świata nie będę tu pisał, bo przecież zależy to od punktu odniesienia. Dodam jedynie, że dostępność świeżych produktów spożywczych jest dużo większa niż w Stanach Zjednoczonych, a bogactwo i różnorodność kuchni jest wprost fenomenalna. To jednak temat na osobny artykuł, i to raczej Agnieszki autorstwa.

Kończę, bo chyba za bardzo się rozpisałem. Chyba wystarczy, dla zrównoważenia artykułu mŻonki. Jeżeli napiszę jeszcze choć akapit, to z pewnością równowaga w kosmosie zostanie zachwiana, a my na zawsze już utkniemy w mieście, gdzie brukowane uliczki upstrzone są śmieciami i psimi odchodami, a perły kolonialnej architektury przykrywa gruba warstwa kurzu. Za oknem śpiewają już Darle, darle, darle (odpowiednik „Sto Lat”), a w telewizji właśnie zaczął się jakiś polski film w oryginalnej wersji językowej…

San Miguel de Allende

O tym dlaczego zdecydowaliśmy się na zmianę planów wyprawy i dlaczego miast zwiedzać zabytki Majów i opalać się na plażach Panamy, zdecydowaliśmy się osiąść na dłużej w górach Meksyku.

Już od blisko trzech tygodni jesteśmy w San Miguel de Allende. Miast jednak byczyć się i zwiedzać, czas ten spędziliśmy wielce produktywnie szukając… mieszkania i szkoły dla dzieci. Postanowiliśmy bowiem zostać tu na nieco dłużej. Doszliśmy do wniosku, że zamiast wydawać pieniążki na paliwo i hotele, zainwestujemy w edukację dzieci i spróbujemy życia w Meksyku z perspektywy nieco innej niż tylko turystyczna. Nie będziemy się opalać na plażach Panamy, nie będziemy się przedzierać przez dżungle Kostaryki, ani uciekać przed gangsterami w Gwatemali. Przynajmniej w najbliższej przyszłości. Być może powrócimy do tego wątku wyprawy na wiosnę. Zimę jednak zdecydowaliśmy się spędzić tutaj.

Przyznam, że miejsce na przezimowanie wybraliśmy przednie. San Miguel de Allende leży w stanie Guanajuato na Wyżynie Meksykańskiej. Jest to miasto obdarzone wyśmienitym klimatem – odkąd tu jesteśmy wiecznie świeci słońce i temperatura w ciągu dnia oscyluje między 20 a 25 stopni Celsjusza. Miasteczko, a zwłaszcza jego centrum jest bardzo urokliwe. Większość zabudowań pochodzi z XVII i XVIII wieku, jest bardzo barwna i cudownie urokliwa. Dzięki wielu zabytkom i faktowi, że San Miguel de Allende zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO,  miasteczko jest też często odwiedzane przez turystów – głównie emerytowanych koneserów sztuki z USA i Kanady, ale również z Europy.

Jako, że postanowiliśmy zostać tutaj nieco dłużej mam nadzieję, że uda mi się opisać jak żyje się w tak cudownym miejscu. Dzięki temu, że dzieci pół dnia spędzać będą w szkole będziemy mieć też trochę czasu dla siebie i na zastanowienie nad dalszymi krokami. Musimy w końcu zdecydować co chcemy robić kiedy skończą się oszczędności…

Droga do Meksyku

Ze słonecznej Florydy, przez zimną Luizjanę aż po płaski Teksas. Jesteśmy gotowi na następny etap naszej podróży – już za kilka dni wjeżdżamy do Meksyku!

Już od dawna nie uzupełniałem tego bloga. Nie tylko nie jesteśmy już na Florydzie, ale udało nam się przemieścić o cztery duże stany dalej. Z Fort Pickens przeskoczyliśmy ponad Alabamą i Missisipi do Luizjany, gdzie zabawiliśmy przez pięć dni w parku Fontainebleau na północnym brzegu jeziora Pontchartrain.

Znaleźliśmy już zakwaterowanie na kolejny miesiąc, który spędzimy już w Meksyku. Jutro ruszamy do Brownsville, skąd przez Ciudad Victoria chcemy w piątek, albo w sobotę dojechać do San Miguel de Allende, małego miasteczka kolonialnego w centralnym Meksyku. Po trudach ostatnich dwóch miesięcy, chcemy przez chwilkę pożyć jak w miarę cywilizowani ludzie, zakosztować maksykańskich specjałów i być może nawet nauczyć się kilku słów po hiszpańsku.

Dzień Niepodległości

Dzień niepodległości to święto sztucznych ogni, kiełbasek i piwa. Dlaczego dziś deklarujemy własną niezależność, i co do tego ma dziurawa łajba na wzburzonym morzu.

Jest bardzo wczesny poranek. Dziś mógłbym jeszcze pospać, bo przecież rozpoczął się przedłużony, czterodniowy weekend. Będą sztuczne ognie i imprezy, parady i muzyka.  Nadchodzi czwarty lipca – dzień niepodległości. Zamiast odpoczywać przewracam się tylko z boku na bok. Tysiące myśli tłoczą się pod sklepieniem czaszki. Miliony pytań…

W dzisiejszym świecie, świadoma rezygnacja ze stałego źródła dochodu nosi znamiona niepoczytalności. Szczególnie, gdy nie ma się żadnego planu, by w najbliższym czasie dochód ten jakoś przywrócić. Jako, że decyzja podejmowana jest w imieniu nie tylko własnym, ale również nieletnich, którzy ufnie podążają twoim śladem, pewien jestem, że w jakimś zakątku świata jest to również karalne. W końcu po to mamy rządy, żeby pilnowały abyśmy nie robili takich błędów.

Za cztery dni moja kariera dobiegnie końca. Czternasty rok zamyka rozdział najemnika. Oczywiście to tylko przypadek, że zbiega się to w czasie z dniem niepodległości, ale symbolika podnosi jednak trochę na duchu. Na szczęście żyjemy w kraju gdzie jeszcze w jakimś stopniu jesteśmy w stanie sterować własnym życiem. Możemy podejmować niepoczytalne decyzje, narażać siebie i nasze potomstwo na utratę intratnych miejsc w kieracie życia. Za wszystko poniesiemy konsekwencje sami, bo żaden anioł stróż urzędnik nie da nam zawczasu po łapach. Jak dzieci, które bawią się zapałkami, mamy wolny wybór. Możemy się poparzyć, ale nikt nam zapałek z ręki nie wyrwie.

Kolejny rozdział to czas na refleksję i budowanie planów na przyszłość. Zwalniamy w tym wyścigu, bierzemy krok wstecz. Po to tylko, by móc się przyjrzeć naszemu życiu z dalszej perspektywy. Spróbować dostrzec i zrozumieć jego sens. Wyluzować i ogłosić, nawet jeśli tylko chwilową, to jednak niezależność. Przez jakiś czas będziemy się cieszyć fajerwerkami i świętować w cieplejszym klimacie. Jeśli dobrze wykorzystamy ten czas, być może nie będziemy musieli wracać do szarej rzeczywistości. Może uda nam się odnaleźć pasję i przywrócić zdolność generowania dochodu, bez potrzeby sprzedawania się do prac najemnych. Być może praca stanie się nie tylko źródłem utrzymania, ale również przyjemnością. Taką mamy nadzieję.

Łódź na wzburzonym morzu
Łódź na wzburzonym morzu

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że na dzień dzisiejszy, to właśnie myśl o potencjalnym powrocie do kieratu dodaje otuchy. To co przed nami jest nieznane i przerażające, jak biała plama na mapie życia. Nie wiemy co nas czeka na nowych lądach i obawiamy się najgorszego. Taka postawa została w nas zaprogramowana. Dlatego perspektywa powrotu do bezpiecznego, choć znienawidzonego, szablonowego żywota wydaje się jak bezpieczna przystań na wzburzonych morzach. Pytanie czy uda nam się odpłynąć od niej na tyle daleko, by odkryć nieznane kontynenty, czy też przy pierwszym silniejszym powiewie zwiniemy żagle i zacumujemy wśród podobnych nam łódek. Czy po latach opowiadać będziemy o burzy, która zniwelowała nasze plany, czy też cieszyć się będziemy z nowych zamorskich koloni? Czas pokaże.

Tymczasem dziś deklarujemy naszą własną niezależność. Znaleźliśmy łódź i szykujemy ją na ocean. Jak na razie łajba ma dziurę w kadłubie i porwany żagiel. Ale to drobnostka. Mamy wystarczająco zapału, by dokonać napraw już w drodze. Pierwszy etap naszej wyprawy to znajome wody – rodzinne miasto, w którym się wychowaliśmy. Nie potrzebne nam mapy by odnaleźć drogę, czas wykorzystamy na dokonywanie napraw – planowanie i zamykanie spraw, których nie udało nam się domknąć jeszcze na ostatni guzik.

Czas na sztuczne ognie, kiełbaski i piwo!

O mrówkach i pasikonikach

Jak tradycyjne bajki we współczesnym świecie kształtują postawy moralne Polaków, czyli dlaczego na początku dwudziestego pierwszego wieku „pasikonizm” ideologiczny jest tak popularny w niektórych mrówczych kręgach.

Wiele osób pyta, co skłoniło nas do podjęcia decyzji o wyjeździe. Pytanie wydawać by się mogło bardzo proste i takiej też wszyscy spodziewają się odpowiedzi. Tymczasem nie jest ona tak prosta jak by się mogło wydawać. A może po prostu to ja mam talent do komplikowania rzeczy…

Wersja uproszczona to: kryzys wieku średniego. Nikt do końca nie rozumie, co to określenie tak naprawdę oznacza, a jednak większość skłonna jest taką odpowiedź zaakceptować. Najwyraźniej w pewnym wieku skłonni jesteśmy do popełniania większych niż poprzednio głupstw. Jeśli więc taka odpowiedź Cię satysfakcjonuje, to proponuję poprzestać lekturę tego posta w tym miejscu i zaoszczędzony czas spędzić na oglądaniu kolejnego odcinka ulubionego serialu. Jeśli jednak psychoanaliza jest Twoim hobby, albo akurat nic ciekawego nie leci w telewizji, to czytaj dalej. Oczywiście na własną odpowiedzialność!

Nieważne w jakim jesteś wieku i co do tej pory robiłeś. Jeśli czytasz te słowa, to pewnie od czasu do czasu zadajesz sobie pytanie z gatunku: „co by było gdyby…?”. Mam na myśli te ciężkie pytania – egzystencjalne – które starasz się od siebie odsunąć. Patrzysz na otaczających Cię ludzi i ze wstydem stwierdzasz, że coś musi być z Tobą nie w porządku, bo jakoś nikt z Twojego otoczenia nie zdaje się kwestionować swojego miejsca na ziemi. Nas też to spotkało. Wbrew naszym usilnym staraniom, by pytanie od siebie odsunąć, zaczęło nam pod skórę załazić i od ciągłego drapania zaczęły nas już boleć paznokcie. Pewnego wieczora, miast jak co dzień usiąść przed telewizorem i zabić świerzbienie kolejną dawką rozrywki lekkiej, łatwej i przyjemnej, postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się naszej dolegliwości.

Powierzchownie wydawać by się mogło, że nasza dotychczasowa egzystencja ma znamiona popularnie akceptowalnego „sukcesu” – dwójka cudownych dzieci, dobrze płatna praca, duży dom na przedmieściach i inne artefakty konsumpcjonizmu. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się temu landszaftowi, to łatwo dostrzec, że brakuje mu głębi, nie ma w nim perspektywy. Zaczęliśmy się więc zastanawiać jak kilkoma pociągnięciami pędzla szkopuł ten naprawić. Myśleliśmy, myśleliśmy, aż nam wina brakło. Doszliśmy do wniosku, że jeśli czegoś w naszym życiu nie zmienimy to trudno będzie z tych naszych „jeleni na rykowisku” zrobić „słoneczniki”. Zgodziliśmy się, że zmiany muszą być radykalne.

Pierwsza pod nóż poszła praca. Nie od razu złożyłem wymówienie, ale zrobiliśmy sobie małą kalkulację. Musicie wiedzieć, że nie cierpię robić kalkulacji, a jednak jest to jedna z tych rzeczy, które dosyć dobrze mi wychodzą. Tak się również składa, że robienie kalkulacji stanowi też sporą część mojej dotychczasowej pracy. Kilkanaście kolumn i kilka setek wierszy w Excel’u, kilka skomplikowanych formuł i po pół godzinie gapienia się na numerki wyszło mi, że pracuję dla pieniędzy, nie z potrzeby serca. A zarobione pieniądze oddaję bankom w zamian za dom, w którym odpoczywam po pracy, rządowi w zamian za infrastrukturę, z której korzystam dojeżdżając do pracy i żonie w zamian za jedzenie i kilka innych rzeczy, dzięki którym nie dostrzegam, że pracuję po to by móc pracować. Oczywiście to tylko uproszczenie, bo tak naprawdę to pracuję również dlatego, bym mógł wychować kolejne pokolenie mrówek. Nie mamy za dużo oszczędności, ale postanowiliśmy spróbować na jakiś czas popatrzeć na świat z perspektywy pasikonika.

Na szczęście nie mamy zbyt wielu długów. Fakt, przez ostatnich kilkanaście lat robiliśmy sobie „przyjemności” kupując zupełnie niepotrzebne nam rzeczy. Zachowaliśmy jednak na tyle zdrowego rozsądku, by się z tego powodu nie zapożyczać. Jedynie nasz dom stanowi wyjątek. Kupiliśmy go sześć lat temu skuszeni stopami zwrotu na ówczesnym rynku nieruchomości. Potraktowaliśmy go jak inwestycję, która notabene nie była wcale aż taka udana. Trzy lata temu amerykański i światowy rynek nieruchomości pokazały swe prawdziwe oblicze. Na szczęście Rochester to nie Las Vegas i nasz dom nie stracił tak wiele na wartości. Tym niemniej spłacanie kredytu hipotecznego i płacenie podatków w obliczu utraty dochodów, nie stanowiło kuszącej perspektywy. Znów z pomocą przyszła szybka kalkulacja i wyszło nam, że życie w innych częściach świata jest nieco tańsze niż mieszkanie we własnym domu. Postanowiliśmy wynająć nasz dom i pozwolić innym ludziom cieszyć się nim i pozwolić im spłacać zarówno nasz kredyt, jak i należne miastu podatki.

Nasza chęć radykalnych zmian w życiu pozbawi nas źródła utrzymania i dachu nad głową. Dzięki temu, będziemy jednak mieli czas, by dogłębnie przeanalizować co (poza kalkulacjami), chcielibyśmy w życiu robić. Jak sprawić, by praca zaspokajała inne niż tylko materialne potrzeby. Znaleźć pasję. Dzięki odrobinie oszczędności i odzyskanej mobilności, będziemy w stanie szukać jej w najpiękniejszych miejscach na ziemi, a doświadczeniami i wspomnieniami dzielić się z dziećmi.

Gdy oszczędności się skończą, wrócimy do mrówczego życia. Albo nie wrócimy…

 

Sabbatical w Ameryce Centralnej

O tym dlaczego życie mlekiem i miodem płynące powoduje zgagi. Dlaczego chcemy pociechy nasze pozbawić porządnej edukacji a siebie emerytury. I co z tym wszystkim ma wspólnego Piniata.

Pora zacząć tego bloga i wyjaśnić wszystkim o co tutaj chodzi. Bez niepotrzebnych wstępów przystępuję więc do rzeczy.

Czternastego dnia lutego – co bardziej spostrzegawczy zauważą, że to Walentynki – wraz z szanowną mą małżonką postanowiliśmy w nasze życie wprowadzić kilka poprawek. Nie żeby nam się dotychczasowe nie podobało. Wręcz przeciwnie, wszystko nam się w nim tak dobrze układało, że od tego miodu i mleka, to już nam się zaczęło robić niedobrze. Postanowiliśmy więc, że dobrowolnie porzucimy pracę i zasilimy szeregi bezrobotnych. Co więcej, dobytek naszego życia postanowiliśmy spieniężyć sprzedając za bezcen wszystkie, zbierane przez ostatnich dziewięć lat artefakty naszego konsumpjonizmu. Idąc za ciosem, dom nasz postanowiliśmy opuścić i pozwolić w nim zamieszkać przypadkowym ludziom. Dzieci pozbawiamy szans na publiczną edukację, sami zaś wieszamy nasze kariery na kołku i… ruszamy w nieznane!

Za cztery tygodnie o tej porze będziemy już w samolocie lecącym do Polski, gdzie mamy zamiar zacząć naszą wielką wyprawę. Dla niewtajemniczonych muszę tutaj wyjaśnić, że od wielu już lat mieszkamy w Rochesterze, w stanie Nowy Jork, pod granicą kanadyjską. Nasze pociechy – Nadia i Alex – urodziły się tutaj, wizyta w kraju rodziców jest więc dla nich równie ciekawa, jak dla nas kolejne etapy podróży. Pierwszych siedem tygodni spędzimy na Śląsku oraz być może podróżując trochę po Europie. Po powrocie do Stanów, wsiądziemy w auto i wraz z pogarszaniem się pogody na półkuli północnej będziemy się przesuwać w kierunku równika. W ciągu kilku miesięcy chcemy dotrzeć aż do Panamy, a przed upływem kolejnych dwunastu wrócić do Rochesteru.

Nasza ekipa, to dwoje nie do końca zrównoważonych emocjonalnie rodziców i ich dwie bardzo niepełnoletnie pociechy. Agnieszka jest niewątpliwie siłą napędowa tej wyprawy. Dzięki jej wysiłkom i pełnemu zaangażowaniu, jesteśmy dziś prawie gotowi do drogi. Nadia, nasza pierworodna cieszy się już z tego, że swe siódme urodziny obchodzić będzie prawdopodobnie w Meksyku (Viva Piniata!). Trochę jest zawiedziona, że nie pójdzie w przyszłym roku do szkoły, ale cieszy się z tego, że uczyć będą ją rodzice. Alex, który dopiero niedawno skończył trzy lata, nie do końca chyba zdaje sobie jeszcze sprawę z tego co go czeka. Na razie wszystkim opowiada, że poleci do dziadka i wylądyje u niego w ogródku. Tak na marginesie, Olo twierdzi też, że Mama wygląda jak dinozaur! W końcu ostatnim z uczestników wyprawy jest piszący te słowa Tata, którego niedawno odkryty Kryzys Wieku Średniego (czyt. KWaŚ) oraz nuda z jaką zmaga się na codzień w życiu zawodowym powiły tę fanaberię.

Myślę, że to tyle tytułem wstępu. Będę się starał uzupełniać ten blog tak często jak to tylko będzie możliwe. Wiem, że nie tylko najbliższa rodzina jest zainteresowana tym co będziemy robić. Problem jedynie w tym, że mamy teraz zarówno polsko-, jak i inno-języcznych przyjaciół. W związku z tym wspólnym mianownikiem okazał się język angielski i stąd też równoległy blog pojawiał się będzie na http://wanderlust.bajan.pl. Postaram się, by wpisy były w miarę oryginalne na obu blogach…