To już półmetek, pora na refleksję

Łajba na półmetku wciąż wygląda gorzej niż Latający Holender. A jednak, mimo niesprzyjających czasami wiatrów dotarliśmy daleko. Pytanie, co dalej?

Do Meksyku zacumowaliśmy trzy miesiące temu. Wydaje się jak wczoraj. Za kolejne trzy wygaśnie nasza wiza i ubezpieczenie samochodu. Trzeba będzie wyciągnąć kotwice i kontynuować rejs. Powoli dojrzewamy do decyzji o tym, którą z granic tego wspaniałego kraju będziemy musieli przekroczyć.

Kontynuowanie na południe, do Panamy nie jest chyba najszczęśliwszym pomysłem. O ile w październiku, czy listopadzie byłby to idealny kierunek, o tyle na wiosnę, czy latem może być stanowczo za gorąco. Poza tym, musimy chyba też krytycznie spojrzeć na nasze finanse. Gdybyśmy w kwietniu kontynuowali w kierunku równika, moglibyśmy zabawić w Ameryce Centralnej jeszcze przez jakieś sześć do dziewięciu miesięcy. Potem jednak musielibyśmy wrócić do domu najkrótszą z możliwych tras. Oznaczałoby to, że musielibyśmy zrezygnować z objazdówki po stanach zachodnich i północnych USA, a co za tym idzie odpuścić sobie tak magiczne miejsca jak Wielki Kanion, Zion, Yosemite czy Yellowstone. Nie, ta opcja stanowczo odpada…

Alternatywnie, moglibyśmy wyjechać na chwilkę z Meksyku, po to tylko, by po kilku dniach wrócić na kolejne sześć miesięcy, po czym zrobić podobny manewr jeszcze raz i zostać na kolejne sześć. Życie osiadłe w San Miguel de Allende jest o niebo tańsze niż podróżowanie. To z pewnością pozwoliłoby nam wszystkim (nawet mnie) opanować nie tylko podstawy hiszpańskiego, ale zacząć się nim dosyć swobodnie posługiwać. Dało by to nam również sporo dodatkowego czasu na przemyślenia dotyczące naszej przyszłości. Tyle tylko, że w międzyczasie Alstom’owa oferta przyjęcia syna marnotrawnego w mrówcze szeregi dawno by już wygasła. No i oczywiście nie jestem pewien, czy na dłuższą rękę podołałbym meksykańskim temperamentom.

W końcu, wracając do naszych oryginalnych założeń, odbijając teraz na północ spod zwrotnika raka, pod którym właśnie zimujemy, wjechalibyśmy z powrotem do Stanów Zjednoczonych na początku wiosny, by po trzech miesiącach włóczęgi wrócić do domu w środku lata. Jest to opcja zdecydowanie najkrótsza, aczkolwiek kompatybilna – nie tylko z porami roku, rokiem szkolnym, ale również warunkami umowy wynajmu naszego domu. Przyznam, że w tej chwili ta właśnie opcja wydaje się najbardziej prawdopodobna.

Nie jesteśmy już co prawda uwiązani do konkretnego miejsca na ziemi i jeżeli los zechce nas obdarować jakimś ciekawym wyzwaniem, gotowi jesteśmy stawić mu czoła w każdym (prawie) zakątku świata. Jak mawiają: tam dom Twój, gdzie serce Twoje. Nauczeni doświadczeniami tej wycieczki, wiemy jak niewiele nam w życiu potrzeba i jak niewiele rzeczy ma prawdziwą wartość. Tym niemniej, po dziesięciu latach w zachodniej części stanu Nowy Jork, nauczyliśmy się region ten kochać za piękno krajobrazu i tolerować najdziwniejsze nawet anomalie pogodowe. Jedynie, co do podatków nie mogę się jeszcze przekonać.

Tak więc na dzień dzisiejszy, nie jesteśmy ani o krztynę mądrzejsi niż byliśmy przed wyjazdem, dalej nie mamy konkretnych planów i tylko rozkoszujemy się słońcem i hulaszczym życiem. Nasza łajba wciąż w opłakanym stanie, i choć dotarliśmy nią aż do Centralnego Meksyku, nie mamy wątpliwości, że więcej w tym było szczęścia niż umiejętności. Nie znaleźliśmy jeszcze sposobu na życie, ale też nie poddajemy się jeszcze. W końcu to dopiero półmetek, a rejs wciąż trwa jeszcze!

Homeschooling czyli nauka w domu

Nauka w domu, albo w drodze. W Polsce dopiero raczkuje, w Stanach Zjednoczonych jest już na porządku dziennym. Poniekąd tylko z wyboru, my również dołączyliśmy do grona rodziców, którzy wzięli edukację dzieci we własne, niekoniecznie kompetentne ręce.

W naszym wypadku to raczej roadschooling czyli nauka w drodze. Zasada pozostaje taka sama, jeden z rodziców lub oboje przejmują role nauczycieli i uczą swoje dzieci.

Nigdy nie widziałam się w tej sytuacji. Zawsze myślałam że się nie nadaję, nie mam wystarczająco cierpliwości, moje wykształcenie jest zupełnie niezwiązane, nie mam odpowiedniego podejścia itp…itd. Prawda jest taka że jak sytuacja zaistnieje to trzeba się dostosować.

Kiedy zaplanowaliśmy naszą wyprawę trzeba było się dowiedzieć jak się za to zabrać. Największą pomoc otrzymałam od koleżanek bo w USA taka metoda uczenia jest bardzo popularna aczkolwiek zasady różnią się między stanami. Z tego względu książek, materiałów dydaktycznych oraz gotowych programów jest pod dostatkiem i jak w każdym innym biznesie konkurencja jest spora. Istnieją także firmy oferujące programy komputerowe gdzie nauka odbywa się bez-papierowo, tylko przy komputerze. Jest to bardzo wygodne, ponieważ wszystko jest w jednym miejscu i komputer robi testy, ocenia i przechowuje wszystkie dane. My jednak postawiliśmy na tradycyjne metody, które wydają mi się bardziej skuteczne i dostosowane do wieku naszych dzieci.

W stanie Nowy Jork, po podjęciu decyzji trzeba zawiadomić szkołę pisząc do jej władz pisemną prośbę o zgodę na kontynuowanie nauki w domu. Dyrektor odpisując przysyła masę papierów wyjaśniających wszelkie obowiązki i wymagania. W naszym liście było też bardzo bezpośrednie pytanie, czy aby na pewno wiemy w co się pakujemy. Później jednak jest już z górki. W każdej szkole jest osoba, która zajmuje się rodzinami uczącymi w domu i tylko z nią utrzymuje się kontakt. Formę kontaktu trzeba wcześniej ustalić. Może to być zwykła poczta, fax lub e-mail. My wybraliśmy e-mail z wiadomych względów, pozostałe są już lekkim przeżytkiem:-)

Trzeba się zastanowić nad planem nauczania i przedłożyć go w szkole do aprobaty. Plan taki musi zawierać wszystkie wymagane przedmioty wraz z tytułami podręczników których się planuje używać oraz ilość godzin które się będzie przeznaczać na dany przedmiot. Gdy otrzyma się pod tym podpis to jak zielone światło, droga wolna.

Więc wyruszyliśmy w naszą podróż z wielkim pudłem pełnym książek i pomocy naukowych ucząc nasze pociechy parę godzin dziennie na campingach, w parkach, w bibliotekach, w pokojach hotelowych, w samochodzie….gdziekolwiek się tylko dało. Cierpliwość, organizacja i motywacja to sukces murowany, choć przyznam, że bywało różnie. Większość dni jest bezproblemowych ale są i takie, kiedy trzeba się troszkę natrudzić. Jak w życiu, równowaga musi być! 🙂

Nasze dzieci dostosowały się bez większych problemów. Największą bolączką był jedynie brak przyjaciół – kolegów i koleżanek, z którymi mogłyby się bawić. Spotykaliśmy co prawda dzieci po drodze, ale niestety niewiele. Poza tym, przemierzając świat w dość szybkim tempie nie było raczej mowy o rozwijaniu większych przyjaźni.

Wszystko się zmieniło gdy dojechaliśmy do San Miguel de Allende, gdzie postanowiliśmy zostać na kilka miesięcy i zapisać dzieci do lokalnej szkoły. Nasi milusińscy bardzo dyplomatycznie podchodząc do sprawy twierdzili, że jesteśmy najlepszymi nauczycielami na świecie, ale widzieliśmy, że już nie mogły się doczekać pójścia do nowej szkoły. Chodzą do niej już od dwóch miesięcy, spędzając tam od poniedziałku do piątku 5 godzin dziennie. Głównym celem jest nauka języka hiszpańskiego, ale jednocześnie uczą się też matematyki, geografii, historii, plastyki, karate, itp… Oczywiście nie możemy zapomnieć o zobowiązaniach wobec szkoły amerykańskiej, więc dalej w wolnych chwilach robimy zadania i ćwiczenia po angielsku. Robimy też po polsku, ale to już bardziej zobowiązania wobec siebie.

Pracy jest dużo, czasu mało, wymagania coraz większe ale nagrody też są. Największe jakie mogą być bo przecież czy jest dla rodzica coś ważniejszego niż mądre dziecko? No pewnie zdrowie, ale to już materiał na osobny artykuł.

Za co uwielbiam Meksyk

Nie jest to raj na ziemi, i na pewno dużo mu do tego brakuje. A jednak Meksyk jest z pewnością krajem, który oczarowuje. My w ciągu weekendu zmieniliśmy o nim zdanie diametralnie.

Moja szanowna mŻonka dziś na naszym anglojęzycznym blogu opublikowała krótki artykuł mówiący o ciemniejszych stronach Meksyku. Zazwyczaj to mnie przypada w udziale marudzenie i narzekanie, a jednak z ulgą przywitałem tę nieoczekiwaną zmianę miejsc. Po pierwsze bowiem, świadczy to przede wszystkim o tym, że moje utyskiwania nie są nieuzasadnione. Po drugie natomiast, dla utrzymania równowagi we Wszechświecie, mam teraz szansę opublikować artykuł bardziej w swej treści pozytywny.

Agnieszka pisała o brudzie, o śmieciach, o nieokrzesanych kierowcach i czyhających wokół niebezpieczeństwach. Nie sposób się z nią nie zgodzić. Szczerze mówiąc, gdyby to mnie przypadł przywilej utyskiwania, to z pewnością dodałbym jeszcze kilka rzeczy. Takich jak hałas, odchody na ulicach, nieprzyjemne zapachy,  i…  wiele innych. Wierzcie mi, mógłbym długo wymieniać. Jednak jednym z mych cichych, noworocznych postanowień jest próba przekonania się do otaczającego nas Świata i ludzi. Sarkazm – przyznaję  – od dawna był mym ulubionym rodzajem ironii, pora jednak popracować nad samodoskonaleniem. Do dzieła więc!

Na początek przyznam, że do Meksyku wjeżdżaliśmy pełni obaw. Dzięki szeroko publikowanym przez rządy państw tzw. Pierwszego Świata ostrzeżeniom (Travel Warnings), a także własnej ignorancji, byliśmy przekonani, że Meksyk to nowożytny, a jednak jak najbardziej westernowy Dziki Zachód. Obawialiśmy się bandytów, czyhających na każdym skrzyżowaniu, strzelanin w samo południe, rabieży i gwałtów w centrum miasta. Rozważaliśmy najczarniejsze scenariusze. Przyznam, że cały tydzień przed przekroczeniem granicy był dla mnie prawie bezsenny. Dzięki temu, Teksas jest  jedynie mglistym wspomnieniem. Fakt, że jego wschodnia część, przez którą danym nam było wtedy jechać nie jest nadzwyczaj spektakularna. A jednak gdyby nie stres spowodowany obawami o bezpieczeństwo rodziny, z pewnością dużo lepiej wspominałbym zarówno Brazos Bend, Mustang Island, czy Corpus Christi. Dziękuję jednak Agnieszce za to, że nie pozwoliła nam zboczyć z kursu. Choć jeszcze w hotelu w Laredo – zaledwie kilkaset metrów od przejścia granicznego – szukałem wymówek i gotów byłem zawrócić z podkulonym ogonem.

Na szczęście tak się nie stało. Pod koniec października wjechaliśmy do Meksyku. Zaledwie na dwa dni przed Świętem Zmarłych dotarliśmy do San Miguel de Allende, gdzie w ciągu kilku dni nasze nastroje zmieniły się diametralnie. Jeszcze kilka godzin wcześniej, gdyby to tylko było możliwe, gotowi byliśmy przejechać Meksyk bez zatrzymywania, bez wychodzenia z samochodu. Po weekendzie spędzonym w stanie Guanajuato, postanowiliśmy zatrzymać się tu na dłużej. Nie na tydzień, czy dwa, ale na pół roku. Skąd ta nagła zmiana? Tu docieramy do sedna tego artykułu.

Dualizm Meksyku
Obraz w jednej z knajpek San Miguel de Allende

Meksyk, jak przedstawił to artysta na obrazie, który widzieliśmy w jednej z lokalnych knajpek, to kraj pełen sprzeczności. Z jednej strony przemoc, bezprawie, bieda i cierpienie. Z drugiej jednak, to również bardzo bogata i różnorodna kultura, piękno krajobrazów, a także szczodrość i otwartość żyjących tu ludzi. Nic dziwnego, że wzbudza tyle emocji. Nic dziwnego, że mimo tak negatywnej prasy, wciąż przyciąga miliony turystów z całego Świata. Nic dziwnego, że blisko milion Amerykanów postanowiło przenieść się tu na stałe.

Mimo swego sąsiedztwa z jedną z największych potęg tzw. rozwiniętego Świata, Meksyk w niczym nie przypomina bowiem USA. Abstrahując oczywiście od ukształtowania terenu w ich górzysto-pustynnych częściach. Obydwa kraje, dzięki swym sporym rozmiarom, nie mogą narzekać ani na niedobór surowców naturalnych, ani na krajobrazową nudę. Choć w Stanach Zjednoczonych nie brak urzekających swą urodą pejzaży, to jednak dopiero w Meksyku prawdziwie dzikie, ciągnące się setkami kilometrów przestrzenie, przyprawiają o gęsią skórkę. W niektórych częściach kraju, jak na przykład na Baja California, trudno o stację benzynową, nie mówiąc już o sklepie, czy restauracji. W USA nie ma chyba miejsca, gdzie w promieniu 30 mil nie byłoby Walmart’u i co najmniej kilku  McDonalds’ów.

Życie w Meksyku płynie innym rytmem. Nie mówię, że nie ma tu pogoni za pieniądzem i plastykową rozrywką, wszechobecnych komórek i debilnych reklam. Niestety, jak na całym Świecie, te „zdobycze cywilizacji” dotarły i tu. Chyba nawet w większym stopniu, niż gdzie indziej. Ale nie zmienia to faktu, że ludzie nie potrzebują sponsorowanych imprez masowych i morza alkoholu, by tańczyć i śpiewać w parkach i na miejskich skwerach. Nie potrzebują facebooków i twitterów, by posiedzieć przed domem i pogadać z sąsiadami. Nie potrzebują smartfonów i innych gadżetów, by meldować się w knajpach. Choć mogą, w domowych zaciszach oglądać CSI, czy innego American Idol’a, to jednak tłumnie wylegają na ulice, by cieszyć się życiem. Meksykanie to naród naprawdę bardzo towarzyski i rozrywkowy…

Meksykański kalendarz pełen jest okazji do celebrowania. Cały kraj obchodzi zarówno święta państwowe, jak i kościelne. Każdy region ma masę własnych rocznic, obchodów czy dożynek. Nawet, gdy przez tydzień, czy dwa nie ma oficjalnych okazji to zawsze  w pobliskim kościółku znajdzie się jakieś święcenie, czy dziwna akademia w szkole obok. Solenizanci sami znajdują się co dzień.

O tym, że życie w Meksyku jest tańsze niż w innych częściach Świata nie będę tu pisał, bo przecież zależy to od punktu odniesienia. Dodam jedynie, że dostępność świeżych produktów spożywczych jest dużo większa niż w Stanach Zjednoczonych, a bogactwo i różnorodność kuchni jest wprost fenomenalna. To jednak temat na osobny artykuł, i to raczej Agnieszki autorstwa.

Kończę, bo chyba za bardzo się rozpisałem. Chyba wystarczy, dla zrównoważenia artykułu mŻonki. Jeżeli napiszę jeszcze choć akapit, to z pewnością równowaga w kosmosie zostanie zachwiana, a my na zawsze już utkniemy w mieście, gdzie brukowane uliczki upstrzone są śmieciami i psimi odchodami, a perły kolonialnej architektury przykrywa gruba warstwa kurzu. Za oknem śpiewają już Darle, darle, darle (odpowiednik „Sto Lat”), a w telewizji właśnie zaczął się jakiś polski film w oryginalnej wersji językowej…

Casa Azul

Dla jednych zwyczajny dom, dla innych odpowiednik Mekki. My również zajrzeliśmy do najsłynniejszego z niebieskich domków.

Wycieczka do Mexico City nie może się odbyć bez wizyty w Casa Azul, domu największej meksykańskiej malarki Fridy Kahlo.

Nazywa się tak bo ściany są pomalowane na niebiesko, inaczej Niebieski Dom. To właśnie tutaj się wychowała ze swoimi 4 siostrami oraz później zamieszkała ze swoim mężem, sławnym muralistą Diego Rivera.

Frida miała bardzo barwne ale też pełne cierpienia życie. Jako dziecko przeszła polio a mając kilkanaście lat była ofiarą wypadku, który prawie że roztrzaskał jej kręgosłup, żebra i miednicę.

Niestety mimo długich tygodni w szpitalu wypadek ten nie dał już nigdy o sobie zapomnieć. To właśnie tam, w szpitalu zaczęła malować.

Cierpiała bardzo często musząc brać silne środki przeciwbólowe by w miarę normalnie funkcjonować.

Ten wypadek także przekreślił jej szansę na bycie matką, którą zostać tak bardzo pragnęła.

Historia jej życia bardzo mnie porusza. Zwiedzając jej dom ze łzami w oczach ciągle pytałam czy byłaby równie dobrą artystką mając bardziej szczęśliwe życie???

Jej obrazy są wiernym odzwierciedleniem jej przeżyć, to jest jej autobiografia. Utrzymana w niezwykłym stylu, to taki trochę „folk”, trochę surrealizm w barwnych kolorach… po meksykańsku. Jak to ujęła moja koleżanka Estefania: Frida es Mexico, i ja się z nią zupełnie zgadzam…

Sótano de las Huahuas

Jaskinie szerokości jeziora i tak głębokie, że zmieściłby najwyższe z budynków na świecie – region Huasteca w Meksyku kryje wiele niespodzianek dla turystów.

Podczas naszej wizyty w Xilitla, w stanie San Louis Potosi, w regionie znanym jako Huasteca, mieliśmy okazję odwiedzić dwie znaczące atrakcje turystyczne. Pierwszą z nich jest Las Pozas, surrealistyczny park w sercu dżungli, gdzie Edward James, brytyjski ekscentryczny milioner postawił dziesiątki betonowych rzeźb i budowli niewiadomego przeznaczenia. Druga z nich to jaskinie. Wielkie dziury w ziemi sięgające 400 metrów głębokości. Najsławniejsza z nich to Soltano de las Golondrinas, najbliższa i najłatwiej dostępna z Xilitla, choć niewiele mniejsza to Soltano de las Huahuas. Do tej ostatniej wybraliśmy się właśnie pod koniec grudnia.

By dotrzeć do jaskini z Xilitla, należy drogą numer 120 dojechać do drogi numer 85 (około 15 kilometrów), a następnie około 15 kilometrów na północ i skręcić w lewo, by po około 6 kilometrach dotrzeć do zabudowań i ścieżki prowadzącej do krawędzi jaskini. Piesza wędrówka wąską ścieżyną nie jest wielce wymagająca, choć z dwójką dzieci nie należy również do najłatwiejszych. Przy wejściu trzeba uiścić opłatę wysokości 20 pesos od osoby. Wielu mieszkańców stara się również zaproponować swe usługi jako przewodnicy. Nie jest to jednak konieczne, gdyż ścieżka jest bardzo dobrze oznakowana i do skraju jaskini wiodą skalne schodki. Na terenie „parku” jest też miejsce na rozbicie namiotów. Z powodu insektów i innych lokalnych stworzeń do tego celu przygotowane są specjalne drewniane platformy, na których jednak postawić można jedynie mały namiot. Duże, rodzinne, jak nasz niestety by się nie zmieściły.

Wejście na ścieżkę prowadzi przez domostwa opiekujących się nią mieszkańców. W tym miejscu można też w zamian za 3 peso od osoby skorzystać z toalety. Jest to jak najbardziej zalecane, gdyż droga, głównie pod górę, ma około kilometra. Wzdłuż ścieżki rosną drzewa i krzewy kawowców, których owoce, jak i inne lokalne specjały i woda sprzedawane są przy wejściu. Dotarcie na skraj jaskini zabrało nam około pół godziny. Warto dobrze zaplanować wizytę w Sotanos de las Huahuas. O świcie i o zmierzchu można bowiem stać się świadkiem bardzo ciekawego widowiska.

Jaskinia zamieszkana jest przez zielone papugi i ptaki przypominające jaskółki. O zmierzchu stada papug zaczynają zbierać się na pobliskich drzewach, by wśród głośnego jazgotu zacząć okrążać otwór jaskini i powoli opadać do jej wnętrza. W tym samym czasie wysoko ponad jaskinią, tysiące jaskółek zaczyna krążyć nad jej wlotem, by nagle, grupami po kilkadziesiąt lub kilkaset ptaków nurkować do jej wnętrza. O świcie zaś wszystkie ptaki wylatują z wnętrza jaskini. Trudno te widoki opisać słowami…

Huasteca to naprawdę malowniczy i bardzo dziko wyglądający region Meksyku. Jestem pewien, że jest jeszcze wiele atrakcji, których nie mieliśmy okazji zobaczyć podczas naszego krótkiego pobytu we wschodnich Sierra Madre. Być może kiedyś jeszcze tu wrócimy…

Życzenia Noworoczne

Jesteśmy cali i żyjemy. Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku…

Wszystkich (czterech) czytelników, którzy śledzą nasze poczynania informujemy, że przez ostatnich kilka dni nie mieliśmy dostępu do nowoczesnych środków komunikacji, a co za tym idzie nie mogliśmy ani poinformować Was o naszych miejscach pobytu, ani też załadować nowych zdjęć. Żyjemy, jesteśmy cali i zdrowi i mimo horrorów na drogach, dziś dojechaliśmy do Puebla i zainstalowaliśmy się w hotelu w centrum. Dzięki temu, jeśli nie będę zbyt zmęczony, może uda mi się napisać kilka zdań na temat Xilitla, El Tajin i Costa Esmeralda, gdzie danym nam było tułać się na przełomie roku. Sylwestra obchodziliśmy nad morzem i z dwudniowym opóźnieniem chcemy wszystkich pozdrowić i podziękować za pamięć i życzenia. Wam również życzymy szczęśliwego do siego roku, spełnienia marzeń i do zobaczenia kiedyś, gdzieś…

Droga przez Sierra Madre do Xilitla

Korzystając z przerwy świąteczno noworocznej w szkole, ruszyliśmy na wycieczkę wokół centralnego Meksyku. Jej pierwszy etap wiedzie przez Sierra Madre Oriental.

Był środek nocy, i choć zabawy na zewnątrz wciąż jeszcze dogorywały, my spaliśmy już od dawna w najlepsze. Po sutej kolacji i kilku piwach stawianych nam przez lokalnego kandydata na burmistrza, szybko udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Delikatne pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi około pierwszej w nocy…

Droga z San Miguel de Allende do Xilitla wiedzie przez Sierra Madre Oriental. Mimo, że bez przeszkód i stosunkowo dobrą drogą, jednak pokonanie 365 kilometrów zajęło nam ponad sześć godzin, miast obiecywanych przez Google Maps czterech i pół godziny. Przyznać muszę jednak, że droga pod względem widokowym jest bardzo spektakularna.

Skała Bernal widziana z miasteczka o tej samej nazwie.

Z San Miguel de Allende przez Celayę, do Queretaro droga jest raczej nudnawa. Wszystkie trzy miasta leżą na tej samej równinie, a poza tym między Celaya a Queretaro jest nawet (płatna) szeroka autostrada. Gdyby nie próby naciągnięcia nas na 50 pesos przez pracownika stacji benzynowej, odcinek ten nie pozostałby chyba w naszej pamięci. Za Queretaro musieliśmy zjechać jednak z autostrady i odbić na północny wschód, by przez Bernal i Jalpan, drogą krajową numer 120 dotrzeć do Xilitla.

Droga ta należy chyba do najbardziej krętych w tym kraju. Wije się zboczami wzgórz, wspinając ciężko i z uporem na najwyższe z nich, po to tylko, by za szczytem znowu zjechać w dolinę. Za nią zaś kolejny, wyższy szczyt i znowu dolina, i tak w koło, aż do Xilitla. Mimo przepięknych widoków, Agnieszka przypłaciła jazdę tą naturalną kolejkę górską kłopotami żołądkowymi i ewentualnym zwrotem, nieciekawych zresztą kanapek w jakie zaopatrzyliśmy się jeszcze w San Miguel de Allende na drogę. Pełen współczucia dla pasażerów, muszę jednak przyznać, że mnie droga bardzo się podobała. Dzięki wspaniałej – zresztą jak co dzień – pogodzie, jazda wąskimi, górskimi serpentynami była naprawdę wspaniała. Szkoda tylko, że nie mieliśmy więcej okazji do robienia zdjęć. Chcieliśmy dotrzeć do Xilitla przed zmrokiem, by poszukać kempingu na nocleg.

No to którędy teraz...?

Widząc, że jazda zajmuje nam zdecydowanie dłużej niż planowaliśmy, zdecydowaliśmy poszukać noclegu już w Jalpan i skuszeni znakami obrazującymi biały namiocik na niebieskim tle, z radością ruszyliśmy szutrową drogą w kierunku jeziora, albo raczej zapory, nad którą obiecany kemping miał się mieścić. Niestety, okazało się, że „namiotowanie” w Meksyku, nie jest tak łatwe ani popularne jak w Stanach. Ośrodek okazał się parkiem, gdzie owszem można sobie przyjechać na piknik, albo uzyskawszy specjalne zezwolenie szefostwa nawet zaparkować swojego „kampera” na noc, ale rozbijanie namiotu nie wchodziło w grę. Cóż było robić, zwinęliśmy się szybko i  nauczeni tym doświadczeniem wiedzieliśmy już, że tego dnia spać chyba będziemy w hotelu.

Gdy dojechaliśmy do Xilitla, było już dobrze po zmroku, złamaliśmy więc po raz pierwszy, i jak się później miało okazać nie ostatni, jedną z naszych podstawowych zasad bezpieczeństwa  na meksykańskich drogach. Zwłaszcza na krętej, wąskiej serpentynie było to dosyć ryzykowne. Oprócz bowiem namiętnie instalowanych w każdej miejscowości Meksyku i  często nieoznakowanych „topes”, czyli progów zwalniających na których można połamać podwozie, trzeba też uważać na sporych rozmiarów dziury w drodze, skały spadające na ulice, zepsute, bądź po prostu zaparkowane i nieoświetlone pojazdy, a także pieszych (nie zawsze trzeźwych) i ich inwentarz. Gdy do tego dodać często słyszane historie o blokadach dróg i napadach, łatwo zgadnąć, że ulgą odetchnęliśmy, gdy w końcu udało nam się zaparkować samochód przed hotelem. Na wąskich uliczkach Xilitla, jest to spory sukces, zwłaszcza dla przyjezdnych w ich ponad gabarytowych pojazdach.

„Dolores”, okazał się być bardzo ładnym, czystym i choć na meksykańskie warunki nie najtańszym hotelem, to jednak uszczuplenie budżetu wyprawy o siedemdziesiąt dolarów (za dwie noce) w zamian za – złudne co prawda – poczucie bezpieczeństwa, uznaliśmy za celowe. Wieczór spędziliśmy spacerując urokliwymi uliczkami górskiego miasteczka, odwiedzając mały ryneczek, a na nim XVI wieczny, kolonialny kościół. Życie w miasteczku wrzało, a główny plac gęsto obsiany był straganami sprzedawców indiańskiego rękodzieła, chrupek (chiurros), tacos, gotowanej kukurydzy, orzeszków (cacahuates) i fasolki (garbansos). Kolację zdecydowaliśmy się zjeść w małej knajpce koło hotelu. Spotkaliśmy tam kandydata na burmistrza, który choć przegrał w ostatnich wyborach, startwoać będzie raz jeszcze w następnych. Nie wiem, czy przypisać to chęci pozyskania elektoratu, wrodzonej gościnności, czy też wpływowi alkoholu, ale Enrique zaczął częstować nas pieczonym mięsem i piwem. Opowiedział też sporo o Xilitla i miejscowych atrakcjach, które już kolejnego dnia danym nam było poznać naocznie.

Zmęczeni podróżą, ale też zauroczeni miasteczkiem, przed północą udaliśmy się spoczynek. Koło pierwszej pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi. To chłopiec hotelowy prosił, by przestawić samochód, gdyż istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia. Hmm… Niewiele myśląc przestawiłem samochód i poszedłem spać. Dopiero rano, w świetle dnia stwierdziliśmy, że niebezpieczeństwo uszkodzenia było jak najbardziej realne, czego dowodem pęknięta tylna lampa i zarysowany bok samochodu. Prawdę powiedziawszy nawet się za bardzo nie zdenerwowałem. W końcu tu w Meksyku, było to tylko kwestią czasu…

Wesołych Świąt

Wszystkim naszym wiernym czytelnikom, z serca gorącego Meksyku, z okazji Świąt Bożego Narodzenia składamy najserdeczniejsze życzenia zdrowia, szczęścia, pomyślności i przede wszystkim… spełnienia marzeń!

Blisko dwa lata temu, na początku 2010 roku, jak miliony ludzi na Świecie o tej porze, zrobiłem sobie listę noworocznych postanowień. Nie sądziłem, że wszystko czego sobie dla nas zażyczyłem spełni się tak szybko.

Zażyczyłem sobie wówczas byśmy mogli częściej podróżować. Obiecałem też solennie wszystkie nasze wyprawy opisywać jak należy. Nie wiem dokładnie jak to zrobiliśmy, ale przynajmniej pierwsze z marzeń ziściło się w całości. Podróżujemy już od blisko sześciu miesięcy. Z tym opisywaniem jedynie trochę kulawo. Jak zwykle, zwalam to oczywiście na brak czasu… Wiem, brzmi mało wiarygodnie biorąc pod uwagę, że od lipca już nie miałem okazji postawić nogi w biurze…

Tym niemniej nie o tym chciałem dzisiaj napisać. Są Święta, więc ze słonecznego San Miguel de Allende przesyłamy najserdeczniejsze życzenia świąteczne wszystkim (trzem) naszym wiernym czytelnikom. Oby i Wasze marzenia szybko się spełniły!

Nasza tegoroczna choinka

O tym jak przygotowujemy się do naszych pierwszych Świąt w ciepłym klimacie i jak radzimy sobie bez tradycyjnej choinki.

Po raz pierwszy spędzamy Swięta w ciepłym klimacie. Bardzo dziwne uczucie, jakoś nie do końca czuję atmosferę świąteczną ale to tylko kwestia przyzwyczajenia, bo Meksykanie nie mają z tym najmniejszego problemu. Już od miesiąca w całym mieście słychać kolędy i wszystko jest pięknie udekorowane. Targowiska są zawalone różnymi ozdobami, światełkami, słodyczami i innymi chodliwymi w tym czasie towarami. Parę dni temu rozpoczęły się również tradycyjne „Posady”. Trwają 9 dni i polegają na rekreacji poszukiwania schronienia w Betlejem przez Maryję i Józefa.

Choinki owszem są, ale my postanowiliśmy zrobić coś innego tego roku. Wracając z Guanajuato przy drodze znależliśmy gałąż. Na naszym tarasie przycięliśmy ją odpowiednio oraz pomalowaliśmy na biało. Z podarowanego, pomalowanego na czerwono starego wiadra zrobiliśmy stojak i gotowe. Drzewko było przygotowane do dekoracji. Wszystkie ozdoby były zrobione przez nas, kupiliśmy jedynie światełka. Muszę przyznać że może nie jest to najpiękniejsza rzecz jaką kiedykolwiek widziałam to radość była taka sama jak przy strojeniu klasycznej choinki. Może nawet większa bo w tym roku na naszym drzewku wiszą własnoręcznie wycięte przez moje dzieciaki Dinozaury. Są też usztrikowane (tłum: zrobione na drutach) i zrobione na szydełku przeze mnie ozdoby oraz Spiderman, który na co dzień jest palcową kukiełką, ale teraz dzielnie pilnuje porządku na drzewku.

Pozostaje nam tylko zrobić pierogi z kapustą i grzybami i Swięta gotowe. No cóż, czas brać się do roboty………Feliz Navidad!

Jak nauczyć dziecko języków obcych?

O tym jak Nadia i Olo uczą się języków, oraz jak im w tym staramy się nie przeszkadzać.

Sprawa jest stosunkowo prosta. Dziecko jest jak gąbka, wszystko wsiąka bez większego wysiłku i tak też jest z nauką języków.

Scenariusze mogą być różne.

  1. Rodzina wyjeżdża do obcego kraju na kontrakt.
  2. Rodzice są różnych narodowości i postanawiają nauczyć dziecko swoich języków ojczystych.
  3. Rodzice znają jakiś język biegle więc postanawiają się tylko nim posługiwać w domu.
  4. Dziecko chodzi do szkoły w której zajęcia odbywają się tylko w danym języku, rodzice niekoniecznie muszą go znać.

Na każdy z tych scenariuszy znam konkretny przykład. Moja kuzynka Patrycja mieszkająca na stałe w Polsce uczy swojego synka hiszpańskiego, którym biegle włada. Nasi drodzy znajomi Ola(Polka) i Sebastian(Francuz), którzy do niedawna mieszkali w Toronto uczyli dzieci swoich ojczystych języków a angielskiego poza domem.W naszym wypadku to był wyjazd do USA gdzie poźniej urodziły się nasze dzieci, Nadia i Alexander.

Od samego początku wiedzieliśmy że będziemy uczyć, nie wiedzieliśmy tylko jak. Szybko zorientowaliśmy się jednak, że po pierwsze było to nienaturalne dla nas mówić do córki po angielsku (mimo bardzo dobrej znajomości tego języka) po drugie cały otaczający nas świat mówił po angielsku więc nie było sensu wprowadzać go w domu.

Nadia dosyć szybko zorientowała się, że coś jest nie tak. Nie raz miała zdziwioną minkę zastanawiając się o co tutaj chodzi? Dlaczego wszyscy mówią inaczej niż mama i tata? Nie miała wtedy jeszcze nawet 2 lat. Od tego czasu wszystko poszło jak po maśle.  Bawiąc się codziennie z amerykańskimi dziećmi  dogoniła ich poziom językowy w kilka miesięcy. Sytuacja dla niej się wyklarowała, dobrze wiedziała że z rodzicami ma rozmawiać po polsku a całą resztą po angielsku. Czasem próbowała mieszać ale my konsekwentnie ją poprawialiśmy dając jej do zrozumienia że musi mówić po polsku. Nie raz robiłam test mówiąc do niej specjalnie po angielsku a ona i tak odpowiadała po polsku:-)

Konwersacja to nie wszystko więc nadszedł czas na naukę pisania i czytania. Z pomocą przyszło przedszkole i później szkoła ponieważ ten sam program wykorzystywałam w domu na naukę polskiego. W chwili obecnej Nadia potrafi mówić, czytać ze zrozumieniem i pisać w dwóch językach a dopiero miesiąc temu skończyła 7 lat.

W międzyczasie urodził się Alexander, z którym postąpiliśmy identycznie. Oluś w tej chwili ma 3,5 roku i świetnie sobie daje radę w polskim i angielskim.

Głównym nauczycielem polskiego Olusia była Nadia, która jako starsza siostra jest wiernym towarzyszem zabaw i autorytetem prawie we wszystkim:-)

Teraz obydwoje uczą się trzeciego języka: hiszpańskiego. Postawiliśmy na ten sam sposób, w domu po polsku, a szkoła i cały najbliższy świat po hiszpańsku. Minęły dopiero 4 tygodnie a nasze dzieci już potrafią poprowadzić prostą konwersację, poprosić w sklepie o podstawowe artykuły, zamówić sobie jedzenie w restauracji. Całkiem nieźle jak na miesiąc nauki w szkole!

Nadia, ponieważ jest starsza wyłapuje podobieństwa do języków które już zna. Często są to słówka, czasem gramatyka lub szyk zdania. To jest tylko dowód na to, że im więcej języków znasz tym łatwiej jest się nauczyć kolejnego.

My, rodzice też postanowiliśmy się nauczyć i korzystamy z programu komputerowego Rosetta Stone w połączeniu z konwersacją na żywo. Program jest o tyle pomocny że nie musimy nigdzie chodzić, możemy się nauczyć podstaw w zaciszu naszego domu o czasie najbardziej nam odpowiadającym. Później wychodzimy na miasto i jest czas na praktykę z meksykanami, którzy są bardzo cierpliwi i pomocni:-)

Jakie są twoje doświadczenia? Jesteśmy otwarci na wszelkie spostrzeżenia i konstruktywny krytycyzm.