Plan Pięcioletni

Sabbatical się skończył. Wróciliśmy do domu, odkurzyliśmy nasze „normalne” życie, piękny sen prysnął jak bańka mydlana. Czyżby to koniec marzeń, czyżby to wszystko było na nic? Jeśli się dorastało w czasach komunizmu, „plan pięcioletni” może mieć niedobre konotacje. Nasz plan pięcioletni jest jednak drogowskazem, mapą która zaprowadzi nas tam, gdzie roczny Sabbatical zamienia się w Niekończące się Wakacje!

Na początku lipca tego roku byłem znowu w Meksyku. Tym razem służbowo i bez rodziny. Uczestniczyłem właśnie w szkoleniu, gdy dostałem krótką wiadomość od jednego z czytelników naszego bloga. Szczerze powiedziawszy trochę się zdziwiłem, bo dawno nie napisaliśmy tu już ani słowa. Okazało się jednak, że wierni obserwatorzy naszych podróży wciąż jeszcze czują niedosyt. Ostatni z wpisów podsumował nasze wojaże, ale nie odpowiedział na postawione na wstępie pytania. Sabbatical dobiegł końca, ja wróciłem do pracy w Alstomie, wszystko wróciło do „normy”.

Czyżby bańka mydlana pękła…? Niezupełnie.

Minął już ponad rok od ostatniego wpisu, więc podsumuję szybko wszystko co wydarzyło się w tym czasie. Wydawać by się mogło, że Sabbatical nie zmienił nic w naszym życiu i po rocznych wakacjach wróciliśmy do szarej rzeczywistości, do życia w kieracie, sztampowego, niezrównoważonego modelu „praca-dom”. To fakt, wróciliśmy. Wróciliśmy jednak bogatsi o doświadczenia, które pomogły nam zrozumieć, że nie musimy powielać tych samych wzorców, że możemy wybrać inną drogę. Niekoniecznie łatwiejszą, z pewnością ciekawszą.

W podróży, jak na żaglówce ciągle byliśmy zdani na własne towarzystwo. Nie zakończyło się to rozwodem, nie doszło nawet do rękoczynów. Fizyczna bliskość, początkowo dziwna i niezręczna, z czasem okazała całkiem znośna, nawet pożądana. Częściej rozmawialiśmy. Mówiliśmy o tym co widzieliśmy, co przeżywaliśmy, o tym co czuliśmy, i o tym czego pragniemy. Z czasem przestaliśmy jednak słuchać… zaczęliśmy słyszeć, rozumieć.

Zrozumieliśmy dosyć szybko, że powrót do „normalnego” życia, modelu w którym tkwiliśmy przez lata, na dłuższą metę nie wchodzi już w rachubę. Swoboda, jaką mieliśmy podróżując była jak piękny sen. Chcieliśmy, by nigdy się nie skończył. Im bardziej jednak tego pragnęliśmy, tym bardziej boleśnie zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że nasz budżet topnieje w zastraszającym tempie. Nasz Sabbatical skalkulowany był na rok, i rzeczywiście skończył się po czternastu miesiącach. Fundusz się wyczerpał, ale pragnienia pozostały. Wróciliśmy więc z podróży nie tylko bogatsi o wrażenia, ale również uzbrojeni w „Plan Pięcioletni”.

Jakby nie idealizować, nasz Świat ma jedną zasadniczą wadę – wymaga pieniędzy do życia. Przez ostatnich kilkanaście lat pracowaliśmy by je zdobyć. Pracując, sprzedawaliśmy de facto nasz czas, nasze życie. Podczas podróży mieliśmy jednak okazję na rozmyślania i postanowiliśmy, że pora z tym stanem rzeczy skończyć. Zamiast pracować dla pieniędzy, musimy odwrócić ten układ i sprawić, by nasze pieniądze zaczęły pracować dla nas. Postanowiliśmy bardziej aktywnie zainteresować się inwestowaniem. Na tyle aktywnie, by za pięć lat znowu pozwolić sobie na Sabbatical. Tym razem jednak bez ograniczeń czasowych. Sabbatical podczas którego będziemy mieli czas by robić wszystko o czym marzyliśmy dorastając! Sabbatical, podczas którego nie będziemy musieli z trwogą obserwować jak nasze oszczędności życia topnieją.

Po powrocie zaczęliśmy więc aktywnie zmieniać strukturę naszych aktywów:

  • Wielki i kosztowny dom zamieniliśmy na skromniejsze mieszkanko. To pozwoliło nam na obniżenie naszych miesięcznych kosztów utrzymania, a tym samym zwiększenie oszczędności.
  • Uwolnione ze sprzedaży domu fundusze zaczęliśmy lokować w nieruchomości na wynajem. Pobierane czynsze nie tylko pokrywają koszty ich utrzymania, ale również generują bieżące zyski. Agnieszka założyła własną firmę zarządzającą tymi mieszkaniami. W tej chwili jest to oczywiście dodatkowe zajęcie, ale za parę lat zatrudnimy w niej pierwszych pracowników, którzy uwolnią nas od bieżących obowiązków.

Nasz plan pięcioletni przewiduje, że zyski z inwestycji będą wtedy wyższe niż nasze koszty utrzymania, ostatecznie uwalniając nas od konieczności sprzedawania naszego czasu. Czasu, który będziemy mogli spędzać razem, wspólnie podróżując, dorastając i starzejąc się…

Gdy przed dwoma laty wyruszaliśmy na naszą wyprawę, wypływaliśmy na nieznane wody naiwnie wierząc, że bez mapy uda nam się odkryć nowe lądy.  Dryfowaliśmy, rozkoszując się rejsem, ale wbrew najszczerszym chęciom miast odkrywania nowych kontynentów, wciąż oglądaliśmy się za siebie, by nie stracić z oczu bezpiecznego wybrzeża. Nauczeni doświadczeniem wróciliśmy do portu, ale nie sprzedajemy jeszcze łajby. Łatamy dziury i uzupełniamy zapasy. W końcu mamy mapę, która pozwoli nam w końcu wypłynąć na szerokie wody.

Nasza podróż jeszcze się nie skończyła. Wygląda na to, że to jej nowy początek!

Pierwszy Etap Podróży

Pierwszy etap naszej podróży nie zapowiadał się zbyt obiecująco. Na szczęście nie podkuliliśmy ogonów przy pierwszych niepowodzeniach. Ten tekst napisałem swego czasu dla Peronu4, ale zaginął był w ich przepastnych archiwach i nigdy nigdzie się nie opublikował.

Nadia odgarnęła włosy z czoła i schyliła głowę by spojrzeć na kompas. Potem raz jeszcze spojrzała przed siebie i z widocznym wyrazem zadowolenia na twarzy śmiało ruszyła przed siebie głośno licząc swe kroki.

– One, two, tree, four…

Strażnik parkowy, panna Laurie z aprobatą skinąła głową i podążyła za nią.

– Five, six, seven, eight, nine, ten…

Nadia zbliżała się do małego drzewka, które rosło na środku niewielkiego półwyspu. Gdy do niego dotarła, zakończyła słowami:

– Twenty!

Rozejrzała się dokoła i po chwili dostrzegła małą tabliczkę przymocowaną do drzewa. Znalazła kolejne koordynaty! Nadia był a szczęśliwa, jej rodzice dumni, panna Laurie była pod dużym wrażeniem. W końcu Nadia nie skończyła jeszcze siedmiu lat, a w ciągu zaledwie kilku minut opanowała trudną przecież sztukę nawigacji bez GPS’a. Olek tymczasem niczym się nie przejmował i zawzięcie walił kijem w pień drzewa. Jego bardziej od róży wiatrów interesował spory pająk, który tymczasem ze zgrozą próbował uniknąć spotkania z Olkowym „mieczem”.

Wokół nas po trzech stronach rozciągało się jezioro Smith Mountain. Byliśmy w parku o tej samej nazwie i mimo świetnej jak na połowę września pogody, byliśmy w nim prawie zupełnie sami. Oficjalnie sezon jeszcze się nie skończył, ale że zaczęła się szkoła, park świecił już pustkami.

Dla nas niestety też był to już ostatni dzień w parku. Rozbiliśmy się tu na osiem dni i spędziliśmy je wszystkie bardzo aktywnie. Mieliśmy do dyspozycji plażę, pływaliśmy na canoe, zbieraliśmy grzyby, malowaliśmy koszulki, szukaliśmy sów i nietoperzy, a także uczyli się gotować na ognisku. We wszystkim pomagała nam panna Laurie i inni strażnicy w parku. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem programu jaki przygotowali dla zwiedzających i  wielokrotnie powtarzaliśmy sobie, że naprawdę mamy dużo szczęścia.

Tydzień wcześniej, zaledwie kilka dni po rozpoczęciu naszej wyprawy życia znaleźliśmy się w samym środku sztormu „Lee”, który z zaciekłością podtapiał cały północny-wschód Stanów Zjednoczonych. Pożegnawszy naszych znajomych, którzy wraz z nami wybrali się do Pensylwanii na przedłużony Labor’s Day weekend, ruszyliśmy w kierunku Seven Points, kempingu nad jeziorem Raystown. Po drodze jednak dopadła nas taka ulewa, że nie było mowy o rozstawianiu namiotu. Zdecydowaliśmy więc przenocować w motelu w Altoonie i sprawdzić też dokładnie prognozę pogody. Miny nam zrzedły gdy zobaczyliśmy ekran radaru. Mimo, że następnego ranka deszcz już tylko ledwo siąpił, okazało się, że byliśmy dokładnie w oku cyklonu, który rozlokował się nad wschodnim wybrzeżem.

Po szybkim przestudiowaniu mapy, zdecydowaliśmy ruszyć na południowy-zachód do Zachodniej Wirginii, skąd według prognozy pogody sztorm przesuwał się w kierunku północno-wschodnim. Miałem nadzieję, że dzięki temu manewrowi szybciej wydostaniemy się z terenu obfitych opadów.

Plan wydawał się być dobry, gdyż już po kilku godzinach gdy dojechaliśmy do Cumberland w stanie Maryland, pogoda znacząco się poprawiła. Wyglądało na to, że sztorm przesuwa się szybciej niż sądziliśmy. Zwiedzeni urodą małego miasteczka, postanowiliśmy zostać na kilka dni. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że deszcz, przed którym uciekaliśmy to dużo bardziej rozbudowany front atmosferyczny, który w najbliższycch dniach miał zmusić do ewakuacji tysiące ludzi .

Rozbiliśmy się w parku Rocky Gap, planując pięciodniowy pobyt. Jednak już po dwóch dniach przesiadywania głównie w samochodzie i w namiocie, zniecierpliwieni i przemoczeni do suchej nitki ruszyliśmy we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Nieźle się rozpoczął nasz Sabbatical. Humory zdecydowanie nam nie dopisywały, atmosfera – tak na zewnątrz, jak i w samochodzie – była naprawdę ciężka. Chwilami obawiałem się, że za chwilę zawrócimy i z podkulonymi ogonami wrócimy do naszego normalnego życia – domu, pracy i szkoły. Na szczęście tak się nie stało.

W Zachodniej Wirgini pogoda bardzo się poprawiła. Gdy dojeżdżaliśmy do parku Dowthat na niebie nie było już ani jednej chmurki, a słońce przygrzewało jak gdyby nigdy nic. Jadąc wąską, leśną drogą prowadzącą do północnego wjazdu do parku, zaczeliśmy wszyscy śpiewać piosenki dla dzieci. Wszystkie jakie tylko znaliśmy – zarówno po polsku, jak i po angielsku. To był prawdziwy wesoły autobus!

Niestety, pech zdawał się nas nie opuszczać. Pogoda, owszem bardzo się poprawiła, ale co za tym idzie skusiła też do parku wielu weekend’owych kempingowczów. Okazało się, że w piątkowe popołudnie, wszystkie miejsca w parku są już zarezerwowane. Co było robić, znów „rozbiliśmy się” w hotelu. Tego wieczora podpisując rachunek, wiedziałem że przez tę jedną noc w Lexington nasza podróż będzie krótsza o kolejny tydzień.

W ten sposób jednak dotarliśmy do parku Smith Mountain Lake, niedaleko Roanoke, w stanie Wirginia. Dotarliśmy tu zdecydowanie wcześniej niż planowaliśmy, ale co za tym idzie pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy postój. Wspaniała pogoda podczas całego pobytu, urozmaicony program i wspaniali ludzie jakich tu poznaliśmy w pełni zregenerowały zszarpane nerwy, pozwoliły też na kilka dni relaksu i ładowania baterii przed kolejnymi etapami podróży.

Humor powrócił, a wraz z nim radość poznawania Świata. Po raz pierwszy udało nam się również wprowadzić w życie harmonogram nauczania jaki wcześniej tylko sobie zakładaliśmy. Budziliśmy się rano, by po lekkim śniadaniu spędzić kilka godzin na nauce pisania i czytania, matematyce i kilku innych przedmiotach drugoklasistki. Po wczesnym lunchu jednak nadchodziła pora na plażę, wycieczki i zajęcia praktyczne. We własnym zakresie, albo z pomocą parkowego Discovery Center i strażników parku.

Dzięki temu poznaliśmy też ciekawych ludzi, którzy podobnie jak my uczą swe dzieci w domu. Wraz z nimi wybraliśmy się też na rejs po jeziorze, a Agnieszka i Nadia miały okazję spróbować „knee boardingu”, czegoś co z perspektywy obserwatora wyglądało na mało zabawne i raczej bolesne. Dziewczyny twierdzą jednak, że bardzo im się podobało.

Jak się później okazało, panna Laurie i przygody w Wirgini bardzo naszym milusińskim utkwiły w pamięci i wielokrotnie później porównywaliśmy Smith Mountain Lake State Park do innych miejsc, które zwiedzaliśmy. Ale o tym napiszemy już w kolejnych odcinkach.

To już półmetek, pora na refleksję

Łajba na półmetku wciąż wygląda gorzej niż Latający Holender. A jednak, mimo niesprzyjających czasami wiatrów dotarliśmy daleko. Pytanie, co dalej?

Do Meksyku zacumowaliśmy trzy miesiące temu. Wydaje się jak wczoraj. Za kolejne trzy wygaśnie nasza wiza i ubezpieczenie samochodu. Trzeba będzie wyciągnąć kotwice i kontynuować rejs. Powoli dojrzewamy do decyzji o tym, którą z granic tego wspaniałego kraju będziemy musieli przekroczyć.

Kontynuowanie na południe, do Panamy nie jest chyba najszczęśliwszym pomysłem. O ile w październiku, czy listopadzie byłby to idealny kierunek, o tyle na wiosnę, czy latem może być stanowczo za gorąco. Poza tym, musimy chyba też krytycznie spojrzeć na nasze finanse. Gdybyśmy w kwietniu kontynuowali w kierunku równika, moglibyśmy zabawić w Ameryce Centralnej jeszcze przez jakieś sześć do dziewięciu miesięcy. Potem jednak musielibyśmy wrócić do domu najkrótszą z możliwych tras. Oznaczałoby to, że musielibyśmy zrezygnować z objazdówki po stanach zachodnich i północnych USA, a co za tym idzie odpuścić sobie tak magiczne miejsca jak Wielki Kanion, Zion, Yosemite czy Yellowstone. Nie, ta opcja stanowczo odpada…

Alternatywnie, moglibyśmy wyjechać na chwilkę z Meksyku, po to tylko, by po kilku dniach wrócić na kolejne sześć miesięcy, po czym zrobić podobny manewr jeszcze raz i zostać na kolejne sześć. Życie osiadłe w San Miguel de Allende jest o niebo tańsze niż podróżowanie. To z pewnością pozwoliłoby nam wszystkim (nawet mnie) opanować nie tylko podstawy hiszpańskiego, ale zacząć się nim dosyć swobodnie posługiwać. Dało by to nam również sporo dodatkowego czasu na przemyślenia dotyczące naszej przyszłości. Tyle tylko, że w międzyczasie Alstom’owa oferta przyjęcia syna marnotrawnego w mrówcze szeregi dawno by już wygasła. No i oczywiście nie jestem pewien, czy na dłuższą rękę podołałbym meksykańskim temperamentom.

W końcu, wracając do naszych oryginalnych założeń, odbijając teraz na północ spod zwrotnika raka, pod którym właśnie zimujemy, wjechalibyśmy z powrotem do Stanów Zjednoczonych na początku wiosny, by po trzech miesiącach włóczęgi wrócić do domu w środku lata. Jest to opcja zdecydowanie najkrótsza, aczkolwiek kompatybilna – nie tylko z porami roku, rokiem szkolnym, ale również warunkami umowy wynajmu naszego domu. Przyznam, że w tej chwili ta właśnie opcja wydaje się najbardziej prawdopodobna.

Nie jesteśmy już co prawda uwiązani do konkretnego miejsca na ziemi i jeżeli los zechce nas obdarować jakimś ciekawym wyzwaniem, gotowi jesteśmy stawić mu czoła w każdym (prawie) zakątku świata. Jak mawiają: tam dom Twój, gdzie serce Twoje. Nauczeni doświadczeniami tej wycieczki, wiemy jak niewiele nam w życiu potrzeba i jak niewiele rzeczy ma prawdziwą wartość. Tym niemniej, po dziesięciu latach w zachodniej części stanu Nowy Jork, nauczyliśmy się region ten kochać za piękno krajobrazu i tolerować najdziwniejsze nawet anomalie pogodowe. Jedynie, co do podatków nie mogę się jeszcze przekonać.

Tak więc na dzień dzisiejszy, nie jesteśmy ani o krztynę mądrzejsi niż byliśmy przed wyjazdem, dalej nie mamy konkretnych planów i tylko rozkoszujemy się słońcem i hulaszczym życiem. Nasza łajba wciąż w opłakanym stanie, i choć dotarliśmy nią aż do Centralnego Meksyku, nie mamy wątpliwości, że więcej w tym było szczęścia niż umiejętności. Nie znaleźliśmy jeszcze sposobu na życie, ale też nie poddajemy się jeszcze. W końcu to dopiero półmetek, a rejs wciąż trwa jeszcze!