Kolejny Miesiąc w Drodze

Relatywnie krótkie streszczenie naszych podróży w ciągu ostatniego miesiąca. Trochę o kempingach w Meksyku i Stanach Zjednoczonych, trochę o wolności i swobodach obywatelskich, ale przede wszystkim o tym co się z nami działo w kwietniu…

Jest wczesny i raczej chłodny ranek. Jeszcze kilka dni temu smażyliśmy się o tej porze na patelniach pustyni Sonora, teraz zacieramy ręce i szukamy miejsc gdzie moglibyśmy ogrzać się w promieniach wschodzącego słońca. Obok namiotu przechodzi właśnie stado wielkich jeleni (elk). Widząc je po raz pierwszy, myśleliśmy że to łosie. Ich poroże z pewnością stanowiłoby nie lada trofeum dla niejednego z myśliwych. Na szczęście tutaj, w Parku Narodowym Grand Canyon nic nie grozi tym pięknym zwierzętom.

Gorąca kawa trochę pomaga – ogrzewamy się od wewnątrz. Jest dopiero siódma rano, ale słońce jest już wysoko na niebie. Jego promienie z trudem jednak przedzierają się do nas przez gęste gałęzie długo-iglastych sosen. W ich koronach gonią się małe niebieskie ptaszki wielkości wróbelków. Co chwilę podlatują do stołu, szukając kruszynek chleba i łupinek orzeszków ziemnych, które jedliśmy wieczorem przy ognisku. Na gałęzi jałowca (juniper), siedzi wielki czarny kruk (raven), czekając tylko na okazję by porwać coś ze stołu. Ptaszyska te są tak wielkie, że często są mylone z kondorami, które jednak zazwyczaj nie pokazują się w lesie, nad krawędzią kanionu. Królestwem kondorów jest Wielki Kanion, w którym znajdują schronienie na półkach skalnych i w płytkich jaskiniach wydrążonych przez wodę penetrującą miękkie skały piaskowców. Rozpiętość ich skrzydeł sięga dziewięciu stóp (3 metrów). Widok tych majestatycznych ptaków zachwyca i zatrważa. W tej chwili jest ich około 300, ale jeszcze trzydzieści lat temu ich populacja liczyła dokładnie… 21 sztuk. Ludzie, w swej ignorancji polowali na nie bez opamiętania…

San Miguel de Allende opuściliśmy pod koniec marca. Wyjeżdżaliśmy z ciężkim sercem i samochodem pełnym rupieci. Zabraliśmy oczywiście tylko te „najniezbędniejsze” rzeczy. Manewrując w wąskich uliczkach, myśleliśmy o tym czy jeszcze kiedyś danym nam będzie odwiedzić te znajome miejsca. Mieszkaliśmy tu przez pięć miesięcy – dzieci chodziły do meksykańskiej szkoły, nawiązując przyjaźnie, które trudno będzie im podtrzymywać. Klucząc wśród domków obsypanych feerią barw rozkwitającej wiosny szorowaliśmy układem wydechowym po wszystkich progach zwalniających (topez), bagażnikiem rowerowym odciskając widoczne piętno na co większych z tych wiekowych kamieni. Przynajmniej tyle po nas zostanie…

Pierwszym przystankiem był Jocotopek, kilka mil na południe od Guadalajary. Na zachodnim brzegu jeziora Chapala jest mały ośrodek wypoczynkowy, gdzie rozbiliśmy nasz namiot na kilka dni. Meksykańskie kempingi (ponoć podobnie do europejskich) bardzo różnią się od ich amerykańskich sąsiadów, przede wszystkim tym, że zaspakajają jedynie najniezbędniejsze potrzeby. Toalety zazwyczaj są czyste (choć często pozbawione desek), ale ciepła woda pod prysznicami nie należy już do standardu. Nie ma też wyznaczonych miejsc na rozstawienie namiotu, nie ma miejsc na ognisko, czy nawet stołów piknikowych. Nie mówię już nawet o tym, że w Meksyku nasza kuchenka gazowa na propan jest zupełnie bezużyteczna. Dlatego tak proste rzeczy jak poranna kawa, czy przygotowanie śniadania dla dzieci, na meksykańskim kempingu rosną do rangi nie lada wyzwania i wiążą się zazwyczaj z wyprawą na najbliższą stację benzynową, bądź też szukaniem otwartej o tej porze restauracji. Tym niemniej bardzo ciepło wspominamy nasz pobyt w Jocotopec. Choć nie odwiedziliśmy bardzo znanego i wiecznie okupowanego przez Gringos Ajiinc, to jednak mile spędziliśmy czas na basenach z wodą termalną, jeżdżąc na rowerach i grając w koszykówkę i tenisa. Poznaliśmy bardzo miłych ludzi z Puebla, którzy wraz ze swymi trzema synami podróżowali po Meksyku w swym malutkim, srebrnym AirStream’ie.

Następnym przystankiem było San Blas, znany ośrodek wypoczynkowy nad Pacyfikiem. By do niego dotrzeć, musieliśmy z Tepic przedrzeć się przez góry. Wyłoniwszy się w końcu z dżungli po drugiej stronie masywu górskiego zostaliśmy zaskoczeni szumem i błękitem Pacyfiku. Na kempingu zaskoczyły nas też iguany i komary. Te pierwsze zamieszkiwały dach nad toaletami, dbając o rozrywkę co bardziej bojaźliwych gości. Te drugie swym wyglądem przypominały małe muszki, spragnione naszej krwi jak wampiry. Cztery dni spędziliśmy głównie na plaży, gdzie spacerowaliśmy kilometrami, brali lekcje surfingu i po prostu pluskali się w morzu, ale również w miasteczku, którego długa i bogata historia zaskoczyła nas nawet bardziej niż komary. San Blas było bowiem podobno pierwszym hiszpańskim portem nad zatoką kalifornijską i przez wiele lat główną bazą wypadową dla handlarzy, statków korony i korsarzy. Po latach jego świetności zostało niewiele – baza meksykańskiej marynarki wojennej, mały ryneczek z dwoma kościołami i kilka ulic, na których wiele jest małych hotelików i knajpek serwujących specjały oceanu (za bezcen). Zauroczeni, lecz zmęczeni drapaniem swędzących kończyn postanowiliśmy ruszyć dalej.

Jadąc wzdłuż wybrzeża kolejną noc postanowiliśmy spędzić w Celestino, małej wiosce rybackiej zaraz przy autostradzie. Miała być jedna noc, zostaliśmy na trzy… Nie dlatego, żeby w Celestino było jakoś nadzwyczaj cudownie – wręcz przeciwnie. Wioska jest tak mała, że nie ma nawet stacji benzynowej na której można by kupić poranną kawę, ani nawet sklepu gdzie moglibyśmy zrobić podstawowe zakupy. Jest tam jednak mały park, gdzie za naprawdę niewielką opłatą (300 pesos za trzy noce) można rozkoszować się (prawie) amerykańskimi standardami i… ciszą. Park to zaledwie wąska działka nad samym oceanem, gdzie co wieczór można podziwiać przepiękne zachody słońca i gapić się w gwiazdy. Nawet podczas „semana santa”, czyli meksykańskiego Wielkiego Tygodnia, podczas którego zabawa trwa od rana do wieczora, w Celestino panuje spokój. W przeciwieństwie do San Blas, gdzie hordy imprezowiczów skutecznie niwelowały nasze usiłowania snu, noce w Celestino były po prostu błogie. Za to w dzień, nowobogaccy Meksykanie dosiadali swych zmotoryzowanych rumaków, by całymi godzinami ścigać się po plaży tuż przed naszymi nosami. W pewnym momencie prawie doszło do rękoczynów, gdy postanowiłem bronić praw lokalnych żółwi do składania jaj i posiadania potomstwa. Duże partie wybrzeża są bowiem objęte (przynajmniej na papierze) ochroną, ze względu na występujące tu okazy fauny i flory. Niestety, występują tam też okazy debilizmu, z którym nie sposób konkurować. Niektórzy mieszkańcy Meksyku, traktują swój przepiękny kraj jak jedno wielkie wysypisko śmieci i tor wyścigowy, na którym asfalt jest tylko opcjonalny.

Za ciszę i spokój w parku podziękować należy chyba jego właścicielowi. Chris jest Amerykaninem i postanowił nie udostępniać swego kempingu właścicielom namiotów (dla nas zrobił wyjątek). Dzięki temu zabiegowi, jego klientelę stanowią prawie wyłącznie amerykańscy i kanadyjscy emeryci, którzy w swych wielkich wozach kempingowych spędzają tu zimy (tzw. snow birds). Co ciekawe spotkaliśmy tam również ciekawą parę z Czech, którzy w swym Land Cruiserze od 2010 roku przemierzają cały (prawie) Świat. Przejechali już Afrykę i Amerykę Południową, a gdy ich spotkaliśmy szykowali się właśnie na wakacyjną część swej wyprawy,czyli przejazd przez Stany Zjednoczone i Kanadę, aż do Deadhorse na Alasce. Stamtąd chcą jeszcze pokonać Syberię i zjechawszy całą Azję wrócić do Europy w przyszłym roku. Wymieniliśmy kontakty i jeśli zdarzy się jeszcze okazja, mamy nadzieję napić się Beherowki przy ognisku gdzieś w Yellowstone albo a Kalifornii.

Pożegnawszy się z Chrisem i wszystkimi mieszkańcami jego parku, ruszyliśmy dalej na północ. Kolejnym kilkudniowym przystankiem był meksykański ośrodek nad samym oceanem. Dzieciom bardzo odpowiadał, prawie cały czas spędziły na basenach. Mnie mniej przypadł do gustu. Mimo ciekawych widoków i w miarę czystych plaż ciągnących się kilometrami, Las Glorias obarczone jest tę samą co Celestino przypadłością. Ruch na plaży jest tak duży, że przypomina godziny szczytu w Livonii (małej miejscowości w stanie Nowy Jork, gdzie jest nasz dom). Rozglądając się, można sobie skręcić kark przy próbie przemierzenia dwustumetrowej szerokości plaży, a przypadkowe przyzwolenie dzieciom na budowę zamków z piasku grozi atakiem serca. Nie bez emocji, choć zupełnie bez sentymentu opuściliśmy Las Glorias po zaledwie dwóch nocach.

Naszym ostatnim przystankiem w Meksyku był San Carlos, koło Guaymas. Już pierwszej nocy byliśmy rzekomo świadkami potężnego tąpnięcia gdzieś pod wodami zatoki kalifornijskiej. Piszę rzekomo, gdyż mimo bliskości epicentrum trzęsienia ziemi, dowiedzieliśmy się o nim dopiero następnego dnia z… polskich wiadomości. Wbrew katastroficznym doniesieniom w mediach, my przespaliśmy tę niewątpliwą atrakcję. Składam to na barki braku półek w namiocie, w związku z czym nic nam nie pospadało na głowy.

W San Carlos spędziliśmy kilka dobrych dni. Miasteczko w niczym nie przypomina tych typowych, meksykańskich, jakich wiele spotykaliśmy po drodze. W San Carlos pełno jest sporej wielkości kurortów, jachtów, rezydencji i… Gringos. Całe miasto płynnie mówi po angielsku, a dolar jest prawie oficjalną walutą. Jest niewątpliwie urokliwe. Wysokie, gołe skały zstępują tu do oceanu tworząc wiele cichych przystani w małych zatoczkach. Pobliski kanion ze swym unikatowym klimatem stanowi chyba jedyną, naturalną atrakcję. My odwiedziliśmy jeszcze delfinarium i sprawdziliśmy kilka lokalnych knajpek. W naszym meksykańskim rankingu San Carlos nie zajął specjalnie wysokiej pozycji, a jednak zdając sobie sprawę z faktu, że to już ostatni postój przed powrotem do Stanów, dwukrotnie przedłużaliśmy nasz pobyt w Totonaka, ośrodku kempingowym w samym centrum miasta.

Gdy brakło nam już powodów do przedłużania pobytu, wciąż jeszcze powłócząc nogami, zebraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku granicy. W ostatnim prawie momencie postanowiliśmy zmienić trasę i zamiast w Nogales, zdecydowaliśmy się powitać Arizonę w Lukeville. Tam bowiem znajduje się jeden z amerykańskich parków narodowych, tzw. Organ Pipe Cactus National Monument. Mieliśmy tam spędzić noc (albo nawet kilka) obserwując gwiazdy i poznając sekrety dzikiego zachodu i pustyni Sonora. Okazało się jednak, że czasami nasz elementarny brak koordynacji potrafi zniweczyć najbardziej nawet przemyślane plany. Okzało się, że Lukeville, w którym przekraczaliśmy granicę i w którym planowaliśmy uzupełnić prowiant jest tylko niczym nie uzasadnioną kropką na mapie. Oprócz przejścia granicznego, małej kawiarni i wielkich kaktusów nie ma tam bowiem absolutnie nic. Kolejne ośrodki cywilizacji, a co za tym idzie możliwości uzupełnienia lodówki znajdują się tak daleko na północ od parku, że postanowiliśmy już do niego nie wracać. Tego wieczora dojechaliśmy aż do Phoenix.

W tej zbudowanej przez człowieka betonowej dżungli spędziliśmy blisko tydzień. Odwiedziliśmy Estrella Mountain i Lake Pleasant, dwa regionalne parki gdzie rozkoszowaliśmy się przepięknymi widokami jeziora i niemiłosiernym upałem. Całymi dniami temperatura nie schodziła poniżej 35 stopni Celsjusza, a prognoza na weekend zapowiadała nawet 40. Za namową Nadii i uciekając przed słońcem odwiedzaliśmy lokalne biblioteki i księgarnie. Udało nam się też okazyjnie kupić dobry rower dla mnie (stary, w stanie prawie kompletnego rozpadu zostawiłem w San Blas) i przepłacić za twardy dysk do mojego laptopa. Niemożność robienia zakupów przez Internet jest chyba jedną z podstawowych bolączek naszej wyprawy… Nocami atrakcje zapewniały nam hordy dzikich osłów, które to są chyba lokalną atrakcją. Nocami grasują na kempingu otwierając kubły na śmieci i odkręcając wodę w kranach. Za dnia wytrząsaliśmy buty i śpiwory by uniknąć bliższych kontaktów ze skorpionami i grzechotnikami…

Przed weekendem postanowiliśmy ruszyć dalej. W ciągu kilku godzin wspięliśmy się na wyżynę Kolorado, czyli na jakieś 2300 m.n.p.m. (7000 stóp) i od razu zrobiło się chłodniej. W ciągu dnia bardzo przyjemne dwadzieścia kilka stopni, za to w nocy zaczęły nam dokuczać chłody. Nie były to co prawda przymrozki, ale z nosów nad ranem kapało. Naszym pierwszym przystankiem był Wielki Kanion, a dokładniej to park narodowy na południowym jego krańcu, gdzie zacząłem pisać to krótkie sprawozdanie. Pojeździliśmy trochę na rowerach, zdobyliśmy odznaki Junior Ranger, zeszliśmy też (nieco) w dół kanionu. Mniej już oszołomieni widokami niż za pierwszym razem i troszeczkę zniesmaczeni komercją tego turystycznego przedsięwzięcia, po czterech dniach postanowiliśmy sprawdzić jak sytuacja wygląda w innych parkach narodowych.

Następnym przystankiem był Zion, ale w drodze do niego postanowiliśmy wstąpić na chwilkę do Page, nad jeziorem Powell, w Glenn Canyon. Tu właśnie znajduje się kilka z bardziej fotogenicznych miejsc na ziemi. Najbardziej z nich znane to Kanion Antylopy, tzw. „slot canyon”, czyli bardzo ciasne zwężenie skał, gdzie słońce zagląda każdego dnia tylko na chwilkę, światłem kreując nierealne widoki. Na nieszczęście pogoda, zazwyczaj wspaniała w tych okolicach trochę się na nas przyjazd zepsuła i gdy rano wychyliłem nos z namiotu, miast cieszyć się na amatorską wyprawę w skalne szczeliny, z goryczą patrzałem na zachmurzone niebo. W Page chcieliśmy ostać dwa dni, ale marna prognoza pogody sprawiła, że zwinęliśmy się już po jednej nocy, cudem tylko uciekając przed deszczem. Już wyjeżdżając z kempingu musiałem włączyć wycieraczki. Nie zobaczyliśmy więc Antylopy, nie daliśmy zarobić Indianom ze szczepu Navajo (na terenie ich rezerwatu znajduje się kanion). Nie odkryliśmy też na czas Kanionu X, który to co prawda nie jest tak fotogeniczny jak Antylopa i jest trochę bardziej niedostępny, ale za to nie wymaga też opłat za wstęp.

Po drodze trochę się przejaśniło – front atmosferyczny, niespiesznie, ale przesuwał się w kierunku przeciwnym do naszej wędrówki. Do Zion dojechaliśmy trochę wcześniej niż zamierzaliśmy, dzięki czemu zdobyliśmy ostatnie dostępne miejsce kempingowe. Bardzo atrakcyjne, zaraz przy drodze… Przestało padać i powietrze było bardzo rześkie, dodając jeszcze więcej uroku i tak już bajkowym widokom jakie roztaczały się przed nami. Zion, mimo że również nastawiony na turystów wydaje się być przyjemniejszy od Wielkiego Kanionu. Do parku można (oczywiście) wjechać samochodem, ale spora jego część jest dla posiadaczy automobili niedostępna. Kursuje za to darmowy autobus, który w „godzinach szczytu” (czyt: między dziewiątą rano a siódmą wieczorem) kursuje co siedem minut i zabiera masy głodnych kontaktu z naturą ludzi w najpiękniejsze zakątki parku, skąd to mogą sobie pomaszerować pieszo w miejsca jeszcze bardziej urokliwe. Sądząc po ilościach japońskiego sprzętu fotograficznego wożonego we wspomnianych autobusach, park ten jest codziennie nawiedzany przez miliony profesjonalnych fotografów. Nasz wyglądem, gabarytami i ciężarem przypominający cegłę Pentax wyglądał przy większości z nich jak malutki „point-n-shoot”. Sądząc jednak po zasłyszanych dialogach „profesjonalnych” fotografów, stopień zaawansowania sprzętu musiał i ich nieco zaskoczyć, gdyż większość z nich z trudem potrafiła sobie z własnymi aparatami poradzić, ratując się (jak i w naszym przypadku) zielonym, automatycznym ustawieniem.

Zion, jako jedyny z parków jakie do tej pory odwiedziliśmy nie posiadał pryszniców. Choć dla nas było to sporym zaskoczeniem, najwyraźniej nie przeszkadzało to większości odwiedzających park turystów. Po trzech dniach spędzonych wśród skał tej wydawać by się mogło doliny bez wyjścia, ja również dołączyłem do grona jego wielbicieli. Zion to raj dla miłośników pieszych wędrówek, wspinaczki wysokogórskiej i ludzi, których urzekają piękne widoki. Kanion potrafi być niebezpieczny, ale jego urok rekompensuje wszystkie niedogodności…

Tuż przed wyjazdem postanowiliśmy odwiedzić jeden z mniej uczęszczanych jego zakątków. Nie udało nam się zobaczyć Kanionu Antylopy, postanowiliśmy to nadrobić wybierając się na krótki trek po mniej uczęszczanych zakamarkach parku. Kanion Półkowy (Shelf Canyon) jest stosunkowo łatwo dostępny. Prowadzi do niego wyschnięte koryto rzeki, która przepływa pod główną drogą parku, tuż koło sławnego, ponad milowego tunelu. Czasami trzeba wspinać się na czterech kończynach, ale nie ma żadnych niebezpiecznych odcinków. Pół mili marszu i oczom moim i Nadii (Aga i Olo nie dali rady pokonać jednego ze zwężeń) ukazała się szczelina skalna wysoka na kilkadziesiąt metrów wyłożona piaskiem i zwieńczona słonecznym cokołem. Co ciekawe, po drodze nie spotkaliśmy ani żywej duszy (tylko jaszczurki i długiego, wąskiego węża który w popłochu uciekł na nasz widok – mam nadzieję, że to nie za sprawą braku pryszniców), a i nieliczne ślady butów na piasku świadczyły o tym, że nie jest to zbyt znana atrakcja turystyczna. Na innych „szlakach” (dostępnych również dla wózków inwalidzkich) trzeba się niemal rozpychać łokciami…

Z Zion mieliśmy jechać do Bryce, potem do Capitol Reef i być może nawet do Arches, ale prognoza pogody, a zwłaszcza przygruntowe przymrozki, skutecznie ostudziły nasze zapały. Osobiście, jestem przekonany o tym, że tu jeszcze wrócimy, być może jeszcze podczas tej wycieczki, tymczasem jednak, miast dalej na północ, znowu zawróciliśmy na południe, a dokładniej to na południowy zachód. Jesteśmy w Vegas i znowu jest gorąco…

Pierwszy Etap Podróży

Pierwszy etap naszej podróży nie zapowiadał się zbyt obiecująco. Na szczęście nie podkuliliśmy ogonów przy pierwszych niepowodzeniach. Ten tekst napisałem swego czasu dla Peronu4, ale zaginął był w ich przepastnych archiwach i nigdy nigdzie się nie opublikował.

Nadia odgarnęła włosy z czoła i schyliła głowę by spojrzeć na kompas. Potem raz jeszcze spojrzała przed siebie i z widocznym wyrazem zadowolenia na twarzy śmiało ruszyła przed siebie głośno licząc swe kroki.

– One, two, tree, four…

Strażnik parkowy, panna Laurie z aprobatą skinąła głową i podążyła za nią.

– Five, six, seven, eight, nine, ten…

Nadia zbliżała się do małego drzewka, które rosło na środku niewielkiego półwyspu. Gdy do niego dotarła, zakończyła słowami:

– Twenty!

Rozejrzała się dokoła i po chwili dostrzegła małą tabliczkę przymocowaną do drzewa. Znalazła kolejne koordynaty! Nadia był a szczęśliwa, jej rodzice dumni, panna Laurie była pod dużym wrażeniem. W końcu Nadia nie skończyła jeszcze siedmiu lat, a w ciągu zaledwie kilku minut opanowała trudną przecież sztukę nawigacji bez GPS’a. Olek tymczasem niczym się nie przejmował i zawzięcie walił kijem w pień drzewa. Jego bardziej od róży wiatrów interesował spory pająk, który tymczasem ze zgrozą próbował uniknąć spotkania z Olkowym „mieczem”.

Wokół nas po trzech stronach rozciągało się jezioro Smith Mountain. Byliśmy w parku o tej samej nazwie i mimo świetnej jak na połowę września pogody, byliśmy w nim prawie zupełnie sami. Oficjalnie sezon jeszcze się nie skończył, ale że zaczęła się szkoła, park świecił już pustkami.

Dla nas niestety też był to już ostatni dzień w parku. Rozbiliśmy się tu na osiem dni i spędziliśmy je wszystkie bardzo aktywnie. Mieliśmy do dyspozycji plażę, pływaliśmy na canoe, zbieraliśmy grzyby, malowaliśmy koszulki, szukaliśmy sów i nietoperzy, a także uczyli się gotować na ognisku. We wszystkim pomagała nam panna Laurie i inni strażnicy w parku. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem programu jaki przygotowali dla zwiedzających i  wielokrotnie powtarzaliśmy sobie, że naprawdę mamy dużo szczęścia.

Tydzień wcześniej, zaledwie kilka dni po rozpoczęciu naszej wyprawy życia znaleźliśmy się w samym środku sztormu „Lee”, który z zaciekłością podtapiał cały północny-wschód Stanów Zjednoczonych. Pożegnawszy naszych znajomych, którzy wraz z nami wybrali się do Pensylwanii na przedłużony Labor’s Day weekend, ruszyliśmy w kierunku Seven Points, kempingu nad jeziorem Raystown. Po drodze jednak dopadła nas taka ulewa, że nie było mowy o rozstawianiu namiotu. Zdecydowaliśmy więc przenocować w motelu w Altoonie i sprawdzić też dokładnie prognozę pogody. Miny nam zrzedły gdy zobaczyliśmy ekran radaru. Mimo, że następnego ranka deszcz już tylko ledwo siąpił, okazało się, że byliśmy dokładnie w oku cyklonu, który rozlokował się nad wschodnim wybrzeżem.

Po szybkim przestudiowaniu mapy, zdecydowaliśmy ruszyć na południowy-zachód do Zachodniej Wirginii, skąd według prognozy pogody sztorm przesuwał się w kierunku północno-wschodnim. Miałem nadzieję, że dzięki temu manewrowi szybciej wydostaniemy się z terenu obfitych opadów.

Plan wydawał się być dobry, gdyż już po kilku godzinach gdy dojechaliśmy do Cumberland w stanie Maryland, pogoda znacząco się poprawiła. Wyglądało na to, że sztorm przesuwa się szybciej niż sądziliśmy. Zwiedzeni urodą małego miasteczka, postanowiliśmy zostać na kilka dni. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że deszcz, przed którym uciekaliśmy to dużo bardziej rozbudowany front atmosferyczny, który w najbliższycch dniach miał zmusić do ewakuacji tysiące ludzi .

Rozbiliśmy się w parku Rocky Gap, planując pięciodniowy pobyt. Jednak już po dwóch dniach przesiadywania głównie w samochodzie i w namiocie, zniecierpliwieni i przemoczeni do suchej nitki ruszyliśmy we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Nieźle się rozpoczął nasz Sabbatical. Humory zdecydowanie nam nie dopisywały, atmosfera – tak na zewnątrz, jak i w samochodzie – była naprawdę ciężka. Chwilami obawiałem się, że za chwilę zawrócimy i z podkulonymi ogonami wrócimy do naszego normalnego życia – domu, pracy i szkoły. Na szczęście tak się nie stało.

W Zachodniej Wirgini pogoda bardzo się poprawiła. Gdy dojeżdżaliśmy do parku Dowthat na niebie nie było już ani jednej chmurki, a słońce przygrzewało jak gdyby nigdy nic. Jadąc wąską, leśną drogą prowadzącą do północnego wjazdu do parku, zaczeliśmy wszyscy śpiewać piosenki dla dzieci. Wszystkie jakie tylko znaliśmy – zarówno po polsku, jak i po angielsku. To był prawdziwy wesoły autobus!

Niestety, pech zdawał się nas nie opuszczać. Pogoda, owszem bardzo się poprawiła, ale co za tym idzie skusiła też do parku wielu weekend’owych kempingowczów. Okazało się, że w piątkowe popołudnie, wszystkie miejsca w parku są już zarezerwowane. Co było robić, znów „rozbiliśmy się” w hotelu. Tego wieczora podpisując rachunek, wiedziałem że przez tę jedną noc w Lexington nasza podróż będzie krótsza o kolejny tydzień.

W ten sposób jednak dotarliśmy do parku Smith Mountain Lake, niedaleko Roanoke, w stanie Wirginia. Dotarliśmy tu zdecydowanie wcześniej niż planowaliśmy, ale co za tym idzie pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy postój. Wspaniała pogoda podczas całego pobytu, urozmaicony program i wspaniali ludzie jakich tu poznaliśmy w pełni zregenerowały zszarpane nerwy, pozwoliły też na kilka dni relaksu i ładowania baterii przed kolejnymi etapami podróży.

Humor powrócił, a wraz z nim radość poznawania Świata. Po raz pierwszy udało nam się również wprowadzić w życie harmonogram nauczania jaki wcześniej tylko sobie zakładaliśmy. Budziliśmy się rano, by po lekkim śniadaniu spędzić kilka godzin na nauce pisania i czytania, matematyce i kilku innych przedmiotach drugoklasistki. Po wczesnym lunchu jednak nadchodziła pora na plażę, wycieczki i zajęcia praktyczne. We własnym zakresie, albo z pomocą parkowego Discovery Center i strażników parku.

Dzięki temu poznaliśmy też ciekawych ludzi, którzy podobnie jak my uczą swe dzieci w domu. Wraz z nimi wybraliśmy się też na rejs po jeziorze, a Agnieszka i Nadia miały okazję spróbować „knee boardingu”, czegoś co z perspektywy obserwatora wyglądało na mało zabawne i raczej bolesne. Dziewczyny twierdzą jednak, że bardzo im się podobało.

Jak się później okazało, panna Laurie i przygody w Wirgini bardzo naszym milusińskim utkwiły w pamięci i wielokrotnie później porównywaliśmy Smith Mountain Lake State Park do innych miejsc, które zwiedzaliśmy. Ale o tym napiszemy już w kolejnych odcinkach.

Homeschooling czyli nauka w domu

Nauka w domu, albo w drodze. W Polsce dopiero raczkuje, w Stanach Zjednoczonych jest już na porządku dziennym. Poniekąd tylko z wyboru, my również dołączyliśmy do grona rodziców, którzy wzięli edukację dzieci we własne, niekoniecznie kompetentne ręce.

W naszym wypadku to raczej roadschooling czyli nauka w drodze. Zasada pozostaje taka sama, jeden z rodziców lub oboje przejmują role nauczycieli i uczą swoje dzieci.

Nigdy nie widziałam się w tej sytuacji. Zawsze myślałam że się nie nadaję, nie mam wystarczająco cierpliwości, moje wykształcenie jest zupełnie niezwiązane, nie mam odpowiedniego podejścia itp…itd. Prawda jest taka że jak sytuacja zaistnieje to trzeba się dostosować.

Kiedy zaplanowaliśmy naszą wyprawę trzeba było się dowiedzieć jak się za to zabrać. Największą pomoc otrzymałam od koleżanek bo w USA taka metoda uczenia jest bardzo popularna aczkolwiek zasady różnią się między stanami. Z tego względu książek, materiałów dydaktycznych oraz gotowych programów jest pod dostatkiem i jak w każdym innym biznesie konkurencja jest spora. Istnieją także firmy oferujące programy komputerowe gdzie nauka odbywa się bez-papierowo, tylko przy komputerze. Jest to bardzo wygodne, ponieważ wszystko jest w jednym miejscu i komputer robi testy, ocenia i przechowuje wszystkie dane. My jednak postawiliśmy na tradycyjne metody, które wydają mi się bardziej skuteczne i dostosowane do wieku naszych dzieci.

W stanie Nowy Jork, po podjęciu decyzji trzeba zawiadomić szkołę pisząc do jej władz pisemną prośbę o zgodę na kontynuowanie nauki w domu. Dyrektor odpisując przysyła masę papierów wyjaśniających wszelkie obowiązki i wymagania. W naszym liście było też bardzo bezpośrednie pytanie, czy aby na pewno wiemy w co się pakujemy. Później jednak jest już z górki. W każdej szkole jest osoba, która zajmuje się rodzinami uczącymi w domu i tylko z nią utrzymuje się kontakt. Formę kontaktu trzeba wcześniej ustalić. Może to być zwykła poczta, fax lub e-mail. My wybraliśmy e-mail z wiadomych względów, pozostałe są już lekkim przeżytkiem:-)

Trzeba się zastanowić nad planem nauczania i przedłożyć go w szkole do aprobaty. Plan taki musi zawierać wszystkie wymagane przedmioty wraz z tytułami podręczników których się planuje używać oraz ilość godzin które się będzie przeznaczać na dany przedmiot. Gdy otrzyma się pod tym podpis to jak zielone światło, droga wolna.

Więc wyruszyliśmy w naszą podróż z wielkim pudłem pełnym książek i pomocy naukowych ucząc nasze pociechy parę godzin dziennie na campingach, w parkach, w bibliotekach, w pokojach hotelowych, w samochodzie….gdziekolwiek się tylko dało. Cierpliwość, organizacja i motywacja to sukces murowany, choć przyznam, że bywało różnie. Większość dni jest bezproblemowych ale są i takie, kiedy trzeba się troszkę natrudzić. Jak w życiu, równowaga musi być! 🙂

Nasze dzieci dostosowały się bez większych problemów. Największą bolączką był jedynie brak przyjaciół – kolegów i koleżanek, z którymi mogłyby się bawić. Spotykaliśmy co prawda dzieci po drodze, ale niestety niewiele. Poza tym, przemierzając świat w dość szybkim tempie nie było raczej mowy o rozwijaniu większych przyjaźni.

Wszystko się zmieniło gdy dojechaliśmy do San Miguel de Allende, gdzie postanowiliśmy zostać na kilka miesięcy i zapisać dzieci do lokalnej szkoły. Nasi milusińscy bardzo dyplomatycznie podchodząc do sprawy twierdzili, że jesteśmy najlepszymi nauczycielami na świecie, ale widzieliśmy, że już nie mogły się doczekać pójścia do nowej szkoły. Chodzą do niej już od dwóch miesięcy, spędzając tam od poniedziałku do piątku 5 godzin dziennie. Głównym celem jest nauka języka hiszpańskiego, ale jednocześnie uczą się też matematyki, geografii, historii, plastyki, karate, itp… Oczywiście nie możemy zapomnieć o zobowiązaniach wobec szkoły amerykańskiej, więc dalej w wolnych chwilach robimy zadania i ćwiczenia po angielsku. Robimy też po polsku, ale to już bardziej zobowiązania wobec siebie.

Pracy jest dużo, czasu mało, wymagania coraz większe ale nagrody też są. Największe jakie mogą być bo przecież czy jest dla rodzica coś ważniejszego niż mądre dziecko? No pewnie zdrowie, ale to już materiał na osobny artykuł.