Pierwszy Etap Podróży

Pierwszy etap naszej podróży nie zapowiadał się zbyt obiecująco. Na szczęście nie podkuliliśmy ogonów przy pierwszych niepowodzeniach. Ten tekst napisałem swego czasu dla Peronu4, ale zaginął był w ich przepastnych archiwach i nigdy nigdzie się nie opublikował.

Nadia odgarnęła włosy z czoła i schyliła głowę by spojrzeć na kompas. Potem raz jeszcze spojrzała przed siebie i z widocznym wyrazem zadowolenia na twarzy śmiało ruszyła przed siebie głośno licząc swe kroki.

– One, two, tree, four…

Strażnik parkowy, panna Laurie z aprobatą skinąła głową i podążyła za nią.

– Five, six, seven, eight, nine, ten…

Nadia zbliżała się do małego drzewka, które rosło na środku niewielkiego półwyspu. Gdy do niego dotarła, zakończyła słowami:

– Twenty!

Rozejrzała się dokoła i po chwili dostrzegła małą tabliczkę przymocowaną do drzewa. Znalazła kolejne koordynaty! Nadia był a szczęśliwa, jej rodzice dumni, panna Laurie była pod dużym wrażeniem. W końcu Nadia nie skończyła jeszcze siedmiu lat, a w ciągu zaledwie kilku minut opanowała trudną przecież sztukę nawigacji bez GPS’a. Olek tymczasem niczym się nie przejmował i zawzięcie walił kijem w pień drzewa. Jego bardziej od róży wiatrów interesował spory pająk, który tymczasem ze zgrozą próbował uniknąć spotkania z Olkowym „mieczem”.

Wokół nas po trzech stronach rozciągało się jezioro Smith Mountain. Byliśmy w parku o tej samej nazwie i mimo świetnej jak na połowę września pogody, byliśmy w nim prawie zupełnie sami. Oficjalnie sezon jeszcze się nie skończył, ale że zaczęła się szkoła, park świecił już pustkami.

Dla nas niestety też był to już ostatni dzień w parku. Rozbiliśmy się tu na osiem dni i spędziliśmy je wszystkie bardzo aktywnie. Mieliśmy do dyspozycji plażę, pływaliśmy na canoe, zbieraliśmy grzyby, malowaliśmy koszulki, szukaliśmy sów i nietoperzy, a także uczyli się gotować na ognisku. We wszystkim pomagała nam panna Laurie i inni strażnicy w parku. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem programu jaki przygotowali dla zwiedzających i  wielokrotnie powtarzaliśmy sobie, że naprawdę mamy dużo szczęścia.

Tydzień wcześniej, zaledwie kilka dni po rozpoczęciu naszej wyprawy życia znaleźliśmy się w samym środku sztormu „Lee”, który z zaciekłością podtapiał cały północny-wschód Stanów Zjednoczonych. Pożegnawszy naszych znajomych, którzy wraz z nami wybrali się do Pensylwanii na przedłużony Labor’s Day weekend, ruszyliśmy w kierunku Seven Points, kempingu nad jeziorem Raystown. Po drodze jednak dopadła nas taka ulewa, że nie było mowy o rozstawianiu namiotu. Zdecydowaliśmy więc przenocować w motelu w Altoonie i sprawdzić też dokładnie prognozę pogody. Miny nam zrzedły gdy zobaczyliśmy ekran radaru. Mimo, że następnego ranka deszcz już tylko ledwo siąpił, okazało się, że byliśmy dokładnie w oku cyklonu, który rozlokował się nad wschodnim wybrzeżem.

Po szybkim przestudiowaniu mapy, zdecydowaliśmy ruszyć na południowy-zachód do Zachodniej Wirginii, skąd według prognozy pogody sztorm przesuwał się w kierunku północno-wschodnim. Miałem nadzieję, że dzięki temu manewrowi szybciej wydostaniemy się z terenu obfitych opadów.

Plan wydawał się być dobry, gdyż już po kilku godzinach gdy dojechaliśmy do Cumberland w stanie Maryland, pogoda znacząco się poprawiła. Wyglądało na to, że sztorm przesuwa się szybciej niż sądziliśmy. Zwiedzeni urodą małego miasteczka, postanowiliśmy zostać na kilka dni. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że deszcz, przed którym uciekaliśmy to dużo bardziej rozbudowany front atmosferyczny, który w najbliższycch dniach miał zmusić do ewakuacji tysiące ludzi .

Rozbiliśmy się w parku Rocky Gap, planując pięciodniowy pobyt. Jednak już po dwóch dniach przesiadywania głównie w samochodzie i w namiocie, zniecierpliwieni i przemoczeni do suchej nitki ruszyliśmy we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Nieźle się rozpoczął nasz Sabbatical. Humory zdecydowanie nam nie dopisywały, atmosfera – tak na zewnątrz, jak i w samochodzie – była naprawdę ciężka. Chwilami obawiałem się, że za chwilę zawrócimy i z podkulonymi ogonami wrócimy do naszego normalnego życia – domu, pracy i szkoły. Na szczęście tak się nie stało.

W Zachodniej Wirgini pogoda bardzo się poprawiła. Gdy dojeżdżaliśmy do parku Dowthat na niebie nie było już ani jednej chmurki, a słońce przygrzewało jak gdyby nigdy nic. Jadąc wąską, leśną drogą prowadzącą do północnego wjazdu do parku, zaczeliśmy wszyscy śpiewać piosenki dla dzieci. Wszystkie jakie tylko znaliśmy – zarówno po polsku, jak i po angielsku. To był prawdziwy wesoły autobus!

Niestety, pech zdawał się nas nie opuszczać. Pogoda, owszem bardzo się poprawiła, ale co za tym idzie skusiła też do parku wielu weekend’owych kempingowczów. Okazało się, że w piątkowe popołudnie, wszystkie miejsca w parku są już zarezerwowane. Co było robić, znów „rozbiliśmy się” w hotelu. Tego wieczora podpisując rachunek, wiedziałem że przez tę jedną noc w Lexington nasza podróż będzie krótsza o kolejny tydzień.

W ten sposób jednak dotarliśmy do parku Smith Mountain Lake, niedaleko Roanoke, w stanie Wirginia. Dotarliśmy tu zdecydowanie wcześniej niż planowaliśmy, ale co za tym idzie pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy postój. Wspaniała pogoda podczas całego pobytu, urozmaicony program i wspaniali ludzie jakich tu poznaliśmy w pełni zregenerowały zszarpane nerwy, pozwoliły też na kilka dni relaksu i ładowania baterii przed kolejnymi etapami podróży.

Humor powrócił, a wraz z nim radość poznawania Świata. Po raz pierwszy udało nam się również wprowadzić w życie harmonogram nauczania jaki wcześniej tylko sobie zakładaliśmy. Budziliśmy się rano, by po lekkim śniadaniu spędzić kilka godzin na nauce pisania i czytania, matematyce i kilku innych przedmiotach drugoklasistki. Po wczesnym lunchu jednak nadchodziła pora na plażę, wycieczki i zajęcia praktyczne. We własnym zakresie, albo z pomocą parkowego Discovery Center i strażników parku.

Dzięki temu poznaliśmy też ciekawych ludzi, którzy podobnie jak my uczą swe dzieci w domu. Wraz z nimi wybraliśmy się też na rejs po jeziorze, a Agnieszka i Nadia miały okazję spróbować „knee boardingu”, czegoś co z perspektywy obserwatora wyglądało na mało zabawne i raczej bolesne. Dziewczyny twierdzą jednak, że bardzo im się podobało.

Jak się później okazało, panna Laurie i przygody w Wirgini bardzo naszym milusińskim utkwiły w pamięci i wielokrotnie później porównywaliśmy Smith Mountain Lake State Park do innych miejsc, które zwiedzaliśmy. Ale o tym napiszemy już w kolejnych odcinkach.

Hunting Island, SC

Krótkie podsumowanie tego co robiliśmy przez ostatnich kilka tygodni.

Muszę przyznać, że uzupełniania dwóch blogów jest jednak stanowczo ponad moje siły. Ostatni wpis tutaj zrobiłem gdy jeszcze mieszkaliśmy w Smith Mountain Lake State Park, a tu tymczasem od blisko dwóch tygodni mieszkamy w Południowej Karolinie.

W skrócie napiszę jedynie, że tydzień w Wirginii był nadzwyczaj udany. Pogoda dopisywała, zajęć było co niemiara, a cały park do naszej dyspozycji. Nauczyliśmy się kilku rzeczy o sowach i o nietoperzach. Zaczęliśmy się orientować w terenie za pomocą kompasu, rozpalać ognisko bez zapałek i gotować na nim. Pływaliśmy na canoe i na motorówce (niektórych ciągano i za nią) i wogóle robiliśmy mnóstwo innych fajnych rzeczy.

 

Ale przyszła pora na kolejny etap naszej wyprawy i na pięć kolejnych dni zawitaliśmy do Cheraw w Południowej Karolinie. To tu właśnie urodził się Dizzy Gillespie, ojciec amerykańskiego jazzu. Jest to małe i bardzo urokliwe miasteczko, nazywanym najpiękniejszym w Dixie. Tu na głównej ulicy weszliśmy na lunch i skończyliśmy robiąc z właścicielami pierogi w zamkniętym już lokalu. Było fajnie, ale znowu nadszedł czas przekwaterowania.

 

 

W zeszły piątek dojechaliśmy na wybrzeże (po drodze gubiąc namiot), gdzie rozbiliśmy się w dżungli w parku zwanym Hunting Island. Komary pogryzły nas niemiłosiernie, a na nasze zapasy zaczęły polować okoliczne szopy. Po trzech prawie nieprzespanych nocach zdecydowaliśmy się przenieść obozowisko. Całymi dniami byczymy się na plaży, moczymy w oceanie, albo jeździmy na rowerach po piasku.

 

 

Więcej polecam czytać na anglojęzycznej stronie bloga, gdzie publikuję częściej i szerzej.

Życie w lesie

Atrakcje życia na kempingu i jak nie nudzić się wśród leśnej głuszy.

Od kilku już dni mieszkamy w lesie. Las jest oczywiście państwowy i jak najbardziej legalny. Zapewnia też podstawowe wygody, czyli toalety i prysznice z gorącą wodą. Śpimy w namiocie i dzięki sprzyjającej pogodzie nie musimy narzekać na niewygody. Prąd i dostęp do internetu zapewnia nam lokalny ośrodek kultury, czyli tzw. „Discovery Center”. Oprócz tych do życia nieodzownych spraw, instytucja ta również edukuje, nie tylko zresztą naszych milusińskich. Dziś nauczyliśmy się podstaw nawigacji za pomocą archaicznego wydawać by się mogło narzędzia, jakim jest kompas. Wczoraj zgłębiliśmy arkana żeglugi czółnem, odwiedziliśmy mieszkańców lokalnego lasu, a nawet nauczyli podstaw kuchni ogniskowej. Dziś jeszcze jedziemy podpatrywać sowy i piec ptasie mleczko na ognisku. Poza tym mamy do dyspozycji całą plażę, kilkanaście mil szlaków zarówno rowerowych, jak i pieszych i wiele innych atrakcji. Prawdę powiedziawszy, jesteśmy już nieco zmęczeni i chyba potrzebujemy kolejnych wakacji.

Plan jest taki, by przemieścić się o kolejne 8 godzin na południe, w kierunku Charleston i Savannah, do parku Hunting Island, gdzie spędzimy ostatni tydzień września. Wcześniej chcemy się zatrzymać w parku Cheraw w Południowej Karolinie. Nie żeby było tam coś specjalnie ciekawego do roboty, ale wypada akurat w połowie drogi. Zresztą nam naprawdę żadnych atrakcji chwilowo nie potrzeba…