California Über Alles

Kalifornia to jeden z piękniejszych stanów USA. Jest to również najbardziej zadłużony z nich.

Już od kilku dni jesteśmy w Oregonie, ale skoro w Kalifornii spędziliśmy pięć tygodni, to chyba warto zrobić krótkie podsumowanie. Jeżdżąc zygzakiem ze wschodu na zachód i z powrotem na wschód, z południa na północ i znowu na południe, mieliśmy okazję poznać kilka ciekawych miejsc w tym stanie.

Kalifornię powitaliśmy w Death Valley i na dzień dobry zostaliśmy skonfrontowani z niebotycznie wysokimi cenami paliwa, którym dorównywała jedynie temperatura.

Masyw Sierra Nevada zaczęliśmy zwiedzać od południa, od Giant Sequoia National Forest, przez park narodowy o tej samej nazwie, aż do Kings Canyon. Góry przywitały nas słoneczną, aczkolwiek raczej chłodnawą pogodą. Dwie noce na wysokości 6700 stóp (trochę ponad 2000 metrów) przemroziły nam co poniektóre części ciała. Nocą temperatura spadała do około 28 st Fahrenheita (tj.  -2 st C), dzięki czemu postanowiliśmy odpuścić sobie nocowanie w Kings Canyon. Zjechaliśmy więc na zachód do podnóża Sierry, by odtajać przez kilka dni na małym jeziorkiem w pobliżu Fresno. Tutaj po raz pierwszy przekonaliśmy się o tym, że Kalifornia jest już na progu bankructwa. Noclegi w parkach stanowych są tu dwukrotnie droższe niż w większości stanów wschodniego wybrzeża.

Wizyta w Yosemite była nadzwyczaj krótka, ale za to udana. Tłumy ludzi odwiedzające to piękne miejsce sprawiają, że park ten bardziej przypomina czteropasmową autostradę z pięknymi widokami, niż miejsce gdzie można odpocząć. Mimo, że wjechaliśmy do parku w środku tygodnia, to jednak nie było już miejsc w dolinie i musieliśmy nocować na kempingu oddalonym o dwadzieścia mil od większości malowniczych szlaków. Okazało się jednak, że dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzia i kuguara, obydwa w odległości zaledwie pół mili od siebie. Uznaliśmy więc, że wizyta się udała i mimo, że nie mieliśmy okazji przespacerować się żadnym z dużo bardziej uczęszczanych szlaków, Yosemite wspominać będziemy bardzo mile.

Uciekając przed weekendowymi tłumami, schroniliśmy się nad kolejnym małym jeziorkiem, tym razem w pobliżu Modesto. Tu przekonaliśmy się, że parki stanowe nie tylko są drogie, ale niektóre z nich są również bardzo zniszczone. O najeździe lokalnych „buraków” nie wspomnę…

Kolejny przystanek to Valley Springs, mała mieścina (w zasadzie to zaledwie skrzyżowanie dwóch dróg) nad sztucznym zbiornikiem wodnym zbudowanym przez US Army Corps of Engineers. Standard kempingu był na tyle wyższy, a cena noclegów na tyle niższa niż w parkach stanowych, że zdecydowaliśmy się zostać tu na cały tydzień. Mieliśmy w końcu okazję odpocząć od jeżdżenia po górach a także skupić się na nadrabianiu lekcji z naszymi milusińskimi.

Kolejny tydzień spędziliśmy w Sacramento odwiedzając znajomych jeszcze z Hornell, a także ludzi, których poznaliśmy już w Zion, a później natknęliśmy się na nich jeszcze raz w Death Valley. Weekend spędziliśmy w downtown, świętując naszą dziesiątą rocznicę ślubu na koncercie lokalnej grupy punk-rockowej, odwiedzając odrestaurowane centrum, muzeum kolejnictwa i przy kilku butelkach dobrego kalifornijskiego wina wspominając stare, dobre czasy… Po weekendzie przenieśliśmy się pod Folsom, gdzie pływaliśmy na kajakach, jeździli na rowerach, grillowali, smażyli na słońcu i pływali.

Następnym przystankiem miało być San Francisco, ale niestety nadchodzący Memorial Day Weekend (czyli oficjalne rozpoczęcie lata i sezonu kempingowego w stanach północnych) pokrzyżowało nasze plany. W związku z tym ruszyliśmy na północ Sonoma Valley, gdzie przeczekaliśmy oblężenie weekendowych kampingowczów w stosunkowej ciszy i spokoju. Samo miejsce też okazało się bardzo urokliwe, rozkoszowaliśmy się więc pogodą, pieszymi wędrówkami po górach i dobrym winem.

Po weekendzie zjechaliśmy wzdłuż wybrzeża z powrotem na południe, by zobaczyć sławne San Fran. Samo miasto jest całkiem fajne, ale jak większość dużych miast na świecie jest też bardzo drogie i wiecznie zakorkowane. Nie zabawiliśmy długo…

By znowu nabrać oddechu, zaszyliśmy się w kolejnej małej mieścinie o znajomo brzmiącej nazwie Corning (miasteczko o tej samej nazwie znajduje się również w Nowym Jorku, gdzie mieszkaliśmy przez ostatnich dziesięć lat). Tutaj na brzegu rzeki, pod mostem, na łonie natury większość czasu spędzaliśmy na odpoczynku, „robieniu szkoły” i na… szukaniu pracy. Przez ostatnich kilka tygodni był to zresztą temat przewodni naszych, a przynajmniej moich przygód….

Nieco na północny wschód od Corning znajduje się kolejny z parków narodowych: Lassen Volcanic, gdzie dymiące gejzery i zapach siarki dominują nad pokrytym śniegiem krajobrazem. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewaliśmy się zobaczyć śniegu podczas naszej rocznej wycieczki. A już na pewno nie sądziliśmy, że zobaczymy go w Kalifornii…

Kolejnych kilka dni mieszkaliśmy nad jeziorem Shasta i Trinity, gdzie ślęczeliśmy nad matematyką i wisieliśmy na telefonach z potencjalnymi i mam nadzieję przyszłymi pracodawcami. Odwiedziliśmy bibliotekę w Redding, pojechaliśmy szukać złota, połaziliśmy po lesie i po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy… zmokliśmy. Na szczęście udało nam się schować w sporych rozmiarów centrum handlowym i przeczekać burzę gradową.

Potem ruszyliśmy na zachód. Na wybrzeżu, w miasteczku Eureka dokonaliśmy w końcu odkrycia na miarę Archimedesa! Zrozumieliśmy w końcu czego nam w życiu brakowało i co sprawiło, że ruszyliśmy na tę „wyprawę”. Dzięki temu możemy ją już dzisiaj uznać za udaną i przystąpić do realizacji planu jaki sobie po drodze uknuliśmy. To jednak materiał na całkowicie odmienny, od tej i tak już przydługawej relacji.

Kalifornię pożegnaliśmy na wybrzeżu w parku Redwood, gdzie rosną sporych rozmiarów sekwoje. Nie tak grube jak te, które widzieliśmy w Sierra Nevada, ale za to wyższe…

Teraz jesteśmy już od kilku dni w Oregonie. By wytłumaczyć tytuł tego postu, wyjaśniam niewtajemniczonym, że „California Über Alles” jest tytułem piosenki wykonywanej trzydzieści lat temu przez grupę Dead Kennedys. Jest ona krytyką rządów gubernatora Jerrego Browna i wizją rzeczywistości przypominającą Orwellowskie 1984. Wiecie kto dziś jest gurernatorem bankrutującego stanu? Ten sam Jerry Brown!