Siedem tygodni w Europie minęło jak z bicza strzelił. Ani się nie obejrzeliśmy a tu już trzeba było wracać. Celowo staraliśmy się ograniczać nasze wojaże do minimum, pozostawiając jak najwięcej czasu dla Rodziny. Tym niemniej przyznać muszę, że do USA wróciliśmy raczej zmęczeni.
W Toronto odebrał n as z lotniska Wiesiek i od razu zawiózł do Rochesteru. Tam pałeczkę przejęła Małgosia, która razem ze Sławkiem dobrze się nami zaopiekowali. Mieliśmy tylko dwa dni na to, żeby się do wyjazdu przygotować i zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy będziemy jeszcze poprawiać po drodze, ale zależało nam już na tym, by jak najszybciej ruszyć w tę podróż życia.
Pierwszych pięć dni spędziliśmy w towarzystwie znajomych (i mnóstwa komarów) na kempingu Buckaloons, koło miasteczka Warren na obrzeżach parku Alegheny State Forest w Pensylwani. Dzięki w miarę sprzyjającej pogodzie, obfitości jadła i trunków, a przede wszystkim doborowemu towarzystwu, czas minął niepostrzeżenie szybko.
Dziś piszę te słowa siedząc na placu zabaw centrum handlowego w miasteczku o uroczej nazwie Altoona. Jesteśmy w Pennsylwani i gdy ja zajmuję się dziećmi, Agnieszka uzupełnia braki w naszej garderobie. Mieliśmy spać na kempingu, w parku Seven Points nad jeziorem Raystown, ale przechodzący nad północnym wschodem Stanów Zjednoczonych front niżowy skutecznie te plany pokrzyżował. Jeszcze wczoraj udało nam się poskładać namiot, materace, śpiwory i w miarę sucho umknąć przed nadchodzącym oberwaniem chmury. Jadąc na południe bezradnie przyglądaliśmy się rozwojowi wypadków. Padało coraz mocniej i nic nie wskazywało na to, że się w najbliższym czasie rozchmurzy. Zdecydowaliśmy się na spędzenie nocy w hotelu, gdzie w końcu mogliśmy przestudiować prognozę pogody. Miny nam nieco zrzedły, gdy się okazało, że szanse na zobaczenie słońca w tych okolicach są przez następne kilka dni raczej znikome.
Dziś rano postanowiliśmy więc, że ruszymy dalej na południe, do zachodniej Wirginii, gdzie zgodnie z przewidywaniami meteorologów powinno już być w miarę sucho.