Do tej pory pisałem o San Miguel de Allende i o Meksyku w ogóle w samych prawie superlatywach. Czas prawdzie spojrzeć w oczy. Jest sobota wieczór, dawno już minęła północ, a tu wciąż jeszcze rzewne śpiewy podpitych hombres nie dają mi spać. Jesteśmy tu już od trzech tygodni, a u sąsiadów – ciągle tych samych – imprezy są co weekend. Albo to tacy imprezowi ludzie, albo – co chyba bardziej prawdopodobne – znaleźli niszę na lokalnym rynku rozrywki i rozkręcili biznes udostępniając swój garaż połowie miasteczka na różnorakie fiesty.
Co ciekawe, Agnieszce hałasy wydają się nie sprawiać problemu. Jeszcze niedawno bardzo narzekała na wszystkie te wieczorne zabawy i okoliczne psy dachowe, których pora największej aktywności wokalnej przypada na godziny późno-nocne, tj. tuż przed kogutami, których domeną są godziny wczesno-poranne. Na szczęście od kiedy znalazłem w plecaku kilka stoperów do uszu (to jeszcze z czasów Alstom’u), snu jej nic już nie jest w stanie zakłócić – ani wystrzeliwane w środku nocy fajerwerki, przejeżdżające rozlatujące się samochody z radiami włączonymi na cały regulator, czy nawet ich niespodziewane głośne klaksony.
Dzieci, na szczęście mają sypialnie w dalszej części domu, więc również śpią snem spokojnym. Snem, na jaki przystało zuchom, które pieszo i uśmiechem na ustach pokonują każdego dnia wielokilometrowe dystanse. San Miguel nie jest bowiem miastem przyjaznym samochodom. Co prawda, pieszym i rowerzystom jeszcze mniej, ale prawda jest taka, że będziemy jeszcze potrzebować samochodu jeśli chcemy kiedyś wrócić do USA, więc staramy się go używać jak najmniej. Taka strategia sprzyja misce olejowej i innym elementom podwozia, które nieustannie narażone jest na bliskie kontakty z progami zwalniającymi, które zbudowano chyba tylko i wyłącznie z myślą o największych ciężarówkach.
Kończę na dzisiaj, bo śpiewy już przygasają, Może uda mi się przespać choć z kilka godzin. Z pewności śnił będę o tym, żebyśmy się w przyszłym tygodniu przenieśli do mniej rozrywkowej części miasta.