Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami mieszkała pewna księżniczka. W ramach programu Work and Travel przyleciała do Stanów Zjednoczonych, gdzie w pocie czoła pracowała całe lato jako kelnerka, by zarobić na białego rumaka, na którym wraz z księciem objechaliby cały kontynent. Uwijała się jak w ukropie, ciężko pracując od rana do wieczora, podczas gdy książę – słomiany wdowiec – korzystał z ostatnich chwil kawalerskiej wolności…
Gdy książę przyleciał do księżniczki, ich rumak stał już u progu: Piękny, niegdyś chyba niebieski, wtedy już głównie rdzawy cud amerykańskiej motoryzacji schyłku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku – Oldsmobile Cutlass Calais, bo takie właśnie nosił miano – był zarejestrowany w Traverse City i to stąd właśnie udał się w swą ostatnią podróż. Przez Wielkie Równiny i Góry Skaliste, przez pustynie i stepy, wielkie miasta i malutkie wioski, rumak wiózł książęcą parę przez tysiące mil, setki dróg, dziesiątki parków i wiele kempingów. Dzielny był i wytrwały, nie zepsuł się ani razu, choć z racji swego poczciwego wieku do końca sprawny nie był.
Nim jeszcze wyruszyli w swą podróż, książę i księżniczka, jak dzielni samarytanie spieszyli z pomocą swym mniej zmotoryzowanym współplemieńcom. W tamtych czasach, z powodów bliżej nieokreślonych bardzo popularnym było posiadanie amerykańskiego prawa jazdy, o które to starali się wszyscy prawie uczestnicy programu Work and Travel. Podwożąc jednego z kandydatów przed oblicze Wielkiego Egzaminatora, jednym dotknięciem na wpół sprawnej samochodowej zapalniczki, książę zgładził… radioodbiornik. Co ciekawe, wbudowany odtwarzacz kaset magnetofonowych działał bez zarzutu. Tym samym ich pięcio-tygodniową podróż odbyli przy akompaniamencie… Madonny i kilku awaryjnie kupionych płyt z muzyką punk-rockową.
Choć pod maską bez zarzutu, Olds na wskroś był przerdzewiały. Podczas ulew i deszczów wszystko zaczynało w nim bulgotać i chlupać. Pewnego dnia, podczas przydrożnej biesiady po urwaniu chmury w okolicach Dallas, książę spostrzegł strumyk dziarsko wypływający spod kół rumaka. Księżniczka zaryzykowała podejrzenie, że to może dziurawa chłodnica, ale po bliższych oględzinach okazało się, że źródło wycieku bliższe jest bagażnika. Gdy go otwarli zobaczyli, że wszystkie ich rzeczy pływają w sporych rozmiarów basenie…
Najbardziej uciążliwym jednak był brak klimatyzacji. O ile na początku września w stanach północnych, Wielkich Równinach i Górach Skalistych nie stanowiło to większego problemu, to jednak w połowie miesiąca na patelniach Mojave zaczęło być uciążliwe. Do tego stopnia, że zostawiwszy kiedyś nieopatrznie samochód na parkingu przed wielkim centrum handlowym w Las Vegas, mieli spore kłopoty by z powrotem do niego wsiąść. Wewnątrz zaś, po zaledwie jednej czy dwóch godzinach na słoneczku, wszystkie plastykowe części zaczynały zmieniać konsystencję. Kierownica była tak gorąca, że książę nie mógł jej dotknąć. Czekając na jej ochłodzenie zastanawiali się nad dalszymi etapami podróży. Książę podsunął Death Valley, księżna słuchała, z ufnością i uczuciem patrząc w oczy swego wybranka. Nigdy nie kwestionowała jego decyzji. Wtedy on podał jej przewodnik Pascala, w wersji jak najbardziej analogowej i w miękkiej okładce, by mogła sobie o celu podróży poczytać. Błąd… Kątem oka tylko spostrzegł, jak wyraz twarzy jego oblubienicy zmienia się – uśmiech znika z ust, kąciki warg sztywnieją, w oczach pojawiają się sztylety. Chwilę po tym Pascal wylądował na jego głowie. Temperatura w Las Vegas tego dnia wynosiła prawie 110 stopni Fahrenheita, w Death Valley miała sięgać 130. Pojechali do Los Angeles…
Wtedy nie przyszło im przez myśl, że życie da im jeszcze jedną szansę. Dwanaście lat później, ruszając sprzed taniego motelu w Las Vegas, królowa spytała dokąd jadą. Król uśmiechnął się tylko pod nosem, podkręcił klimatyzację, ale nic nie powiedział…
Tym razem upewniliśmy się, że klimatyzacja działa, że mamy wystarczająco dużo paliwa, wody i lodu nim opuściliśmy Las Vegas. Po kilku dniach w mieście rozrywek dla dorosłych, nawet Death Valley wydawała się kuszącą alternatywą. Z pewnością nie mogło w niej być mniej rodzinnych atrakcji.
Noc spędziliśmy w Furnace Creek, na samym dnie doliny. To również najniżej położone miejsce w całych Stanach Zjednoczonych. Na szczęście wiosenna pogoda nie powitała nas piekielnym ukropem. W najgorętszym momencie, temperatura nie przekraczała 101 stopni Fahrenheita, co tak naprawdę w niczym nie różniło się od pogody w Vegas, czy innych miejscach zachodniego wybrzeża, które później mieliśmy okazję odwiedzić. Tym niemniej wiatr w nocy był tak silny, że wielokrotnie musiałem ratować prawie już odlatującą konstrukcję namiotu. Po nocy w Death Valley czułem się (i wyglądałem zresztą też) jakbym spał w suszarce…
Fajnie sie to czyta, te wasze opowieści :). BTW – czemu masz takie wysokie ISO w aparacie? W takim słonku to profanacja 😛
Taaa… to chyba jedno z tych ustawień automatycznych… Już spieszę to zmienić… Dzięki Miedza!
Pozdrawiam i czekam na nastepne story!