Moja szanowna mŻonka dziś na naszym anglojęzycznym blogu opublikowała krótki artykuł mówiący o ciemniejszych stronach Meksyku. Zazwyczaj to mnie przypada w udziale marudzenie i narzekanie, a jednak z ulgą przywitałem tę nieoczekiwaną zmianę miejsc. Po pierwsze bowiem, świadczy to przede wszystkim o tym, że moje utyskiwania nie są nieuzasadnione. Po drugie natomiast, dla utrzymania równowagi we Wszechświecie, mam teraz szansę opublikować artykuł bardziej w swej treści pozytywny.
Agnieszka pisała o brudzie, o śmieciach, o nieokrzesanych kierowcach i czyhających wokół niebezpieczeństwach. Nie sposób się z nią nie zgodzić. Szczerze mówiąc, gdyby to mnie przypadł przywilej utyskiwania, to z pewnością dodałbym jeszcze kilka rzeczy. Takich jak hałas, odchody na ulicach, nieprzyjemne zapachy, i… wiele innych. Wierzcie mi, mógłbym długo wymieniać. Jednak jednym z mych cichych, noworocznych postanowień jest próba przekonania się do otaczającego nas Świata i ludzi. Sarkazm – przyznaję – od dawna był mym ulubionym rodzajem ironii, pora jednak popracować nad samodoskonaleniem. Do dzieła więc!
Na początek przyznam, że do Meksyku wjeżdżaliśmy pełni obaw. Dzięki szeroko publikowanym przez rządy państw tzw. Pierwszego Świata ostrzeżeniom (Travel Warnings), a także własnej ignorancji, byliśmy przekonani, że Meksyk to nowożytny, a jednak jak najbardziej westernowy Dziki Zachód. Obawialiśmy się bandytów, czyhających na każdym skrzyżowaniu, strzelanin w samo południe, rabieży i gwałtów w centrum miasta. Rozważaliśmy najczarniejsze scenariusze. Przyznam, że cały tydzień przed przekroczeniem granicy był dla mnie prawie bezsenny. Dzięki temu, Teksas jest jedynie mglistym wspomnieniem. Fakt, że jego wschodnia część, przez którą danym nam było wtedy jechać nie jest nadzwyczaj spektakularna. A jednak gdyby nie stres spowodowany obawami o bezpieczeństwo rodziny, z pewnością dużo lepiej wspominałbym zarówno Brazos Bend, Mustang Island, czy Corpus Christi. Dziękuję jednak Agnieszce za to, że nie pozwoliła nam zboczyć z kursu. Choć jeszcze w hotelu w Laredo – zaledwie kilkaset metrów od przejścia granicznego – szukałem wymówek i gotów byłem zawrócić z podkulonym ogonem.
Na szczęście tak się nie stało. Pod koniec października wjechaliśmy do Meksyku. Zaledwie na dwa dni przed Świętem Zmarłych dotarliśmy do San Miguel de Allende, gdzie w ciągu kilku dni nasze nastroje zmieniły się diametralnie. Jeszcze kilka godzin wcześniej, gdyby to tylko było możliwe, gotowi byliśmy przejechać Meksyk bez zatrzymywania, bez wychodzenia z samochodu. Po weekendzie spędzonym w stanie Guanajuato, postanowiliśmy zatrzymać się tu na dłużej. Nie na tydzień, czy dwa, ale na pół roku. Skąd ta nagła zmiana? Tu docieramy do sedna tego artykułu.
Meksyk, jak przedstawił to artysta na obrazie, który widzieliśmy w jednej z lokalnych knajpek, to kraj pełen sprzeczności. Z jednej strony przemoc, bezprawie, bieda i cierpienie. Z drugiej jednak, to również bardzo bogata i różnorodna kultura, piękno krajobrazów, a także szczodrość i otwartość żyjących tu ludzi. Nic dziwnego, że wzbudza tyle emocji. Nic dziwnego, że mimo tak negatywnej prasy, wciąż przyciąga miliony turystów z całego Świata. Nic dziwnego, że blisko milion Amerykanów postanowiło przenieść się tu na stałe.
Mimo swego sąsiedztwa z jedną z największych potęg tzw. rozwiniętego Świata, Meksyk w niczym nie przypomina bowiem USA. Abstrahując oczywiście od ukształtowania terenu w ich górzysto-pustynnych częściach. Obydwa kraje, dzięki swym sporym rozmiarom, nie mogą narzekać ani na niedobór surowców naturalnych, ani na krajobrazową nudę. Choć w Stanach Zjednoczonych nie brak urzekających swą urodą pejzaży, to jednak dopiero w Meksyku prawdziwie dzikie, ciągnące się setkami kilometrów przestrzenie, przyprawiają o gęsią skórkę. W niektórych częściach kraju, jak na przykład na Baja California, trudno o stację benzynową, nie mówiąc już o sklepie, czy restauracji. W USA nie ma chyba miejsca, gdzie w promieniu 30 mil nie byłoby Walmart’u i co najmniej kilku McDonalds’ów.
Życie w Meksyku płynie innym rytmem. Nie mówię, że nie ma tu pogoni za pieniądzem i plastykową rozrywką, wszechobecnych komórek i debilnych reklam. Niestety, jak na całym Świecie, te „zdobycze cywilizacji” dotarły i tu. Chyba nawet w większym stopniu, niż gdzie indziej. Ale nie zmienia to faktu, że ludzie nie potrzebują sponsorowanych imprez masowych i morza alkoholu, by tańczyć i śpiewać w parkach i na miejskich skwerach. Nie potrzebują facebooków i twitterów, by posiedzieć przed domem i pogadać z sąsiadami. Nie potrzebują smartfonów i innych gadżetów, by meldować się w knajpach. Choć mogą, w domowych zaciszach oglądać CSI, czy innego American Idol’a, to jednak tłumnie wylegają na ulice, by cieszyć się życiem. Meksykanie to naród naprawdę bardzo towarzyski i rozrywkowy…
Meksykański kalendarz pełen jest okazji do celebrowania. Cały kraj obchodzi zarówno święta państwowe, jak i kościelne. Każdy region ma masę własnych rocznic, obchodów czy dożynek. Nawet, gdy przez tydzień, czy dwa nie ma oficjalnych okazji to zawsze w pobliskim kościółku znajdzie się jakieś święcenie, czy dziwna akademia w szkole obok. Solenizanci sami znajdują się co dzień.
O tym, że życie w Meksyku jest tańsze niż w innych częściach Świata nie będę tu pisał, bo przecież zależy to od punktu odniesienia. Dodam jedynie, że dostępność świeżych produktów spożywczych jest dużo większa niż w Stanach Zjednoczonych, a bogactwo i różnorodność kuchni jest wprost fenomenalna. To jednak temat na osobny artykuł, i to raczej Agnieszki autorstwa.
Kończę, bo chyba za bardzo się rozpisałem. Chyba wystarczy, dla zrównoważenia artykułu mŻonki. Jeżeli napiszę jeszcze choć akapit, to z pewnością równowaga w kosmosie zostanie zachwiana, a my na zawsze już utkniemy w mieście, gdzie brukowane uliczki upstrzone są śmieciami i psimi odchodami, a perły kolonialnej architektury przykrywa gruba warstwa kurzu. Za oknem śpiewają już Darle, darle, darle (odpowiednik „Sto Lat”), a w telewizji właśnie zaczął się jakiś polski film w oryginalnej wersji językowej…