W naszym wypadku to raczej roadschooling czyli nauka w drodze. Zasada pozostaje taka sama, jeden z rodziców lub oboje przejmują role nauczycieli i uczą swoje dzieci.
Nigdy nie widziałam się w tej sytuacji. Zawsze myślałam że się nie nadaję, nie mam wystarczająco cierpliwości, moje wykształcenie jest zupełnie niezwiązane, nie mam odpowiedniego podejścia itp…itd. Prawda jest taka że jak sytuacja zaistnieje to trzeba się dostosować.
Kiedy zaplanowaliśmy naszą wyprawę trzeba było się dowiedzieć jak się za to zabrać. Największą pomoc otrzymałam od koleżanek bo w USA taka metoda uczenia jest bardzo popularna aczkolwiek zasady różnią się między stanami. Z tego względu książek, materiałów dydaktycznych oraz gotowych programów jest pod dostatkiem i jak w każdym innym biznesie konkurencja jest spora. Istnieją także firmy oferujące programy komputerowe gdzie nauka odbywa się bez-papierowo, tylko przy komputerze. Jest to bardzo wygodne, ponieważ wszystko jest w jednym miejscu i komputer robi testy, ocenia i przechowuje wszystkie dane. My jednak postawiliśmy na tradycyjne metody, które wydają mi się bardziej skuteczne i dostosowane do wieku naszych dzieci.
W stanie Nowy Jork, po podjęciu decyzji trzeba zawiadomić szkołę pisząc do jej władz pisemną prośbę o zgodę na kontynuowanie nauki w domu. Dyrektor odpisując przysyła masę papierów wyjaśniających wszelkie obowiązki i wymagania. W naszym liście było też bardzo bezpośrednie pytanie, czy aby na pewno wiemy w co się pakujemy. Później jednak jest już z górki. W każdej szkole jest osoba, która zajmuje się rodzinami uczącymi w domu i tylko z nią utrzymuje się kontakt. Formę kontaktu trzeba wcześniej ustalić. Może to być zwykła poczta, fax lub e-mail. My wybraliśmy e-mail z wiadomych względów, pozostałe są już lekkim przeżytkiem:-)
Trzeba się zastanowić nad planem nauczania i przedłożyć go w szkole do aprobaty. Plan taki musi zawierać wszystkie wymagane przedmioty wraz z tytułami podręczników których się planuje używać oraz ilość godzin które się będzie przeznaczać na dany przedmiot. Gdy otrzyma się pod tym podpis to jak zielone światło, droga wolna.
Więc wyruszyliśmy w naszą podróż z wielkim pudłem pełnym książek i pomocy naukowych ucząc nasze pociechy parę godzin dziennie na campingach, w parkach, w bibliotekach, w pokojach hotelowych, w samochodzie….gdziekolwiek się tylko dało. Cierpliwość, organizacja i motywacja to sukces murowany, choć przyznam, że bywało różnie. Większość dni jest bezproblemowych ale są i takie, kiedy trzeba się troszkę natrudzić. Jak w życiu, równowaga musi być! 🙂
Nasze dzieci dostosowały się bez większych problemów. Największą bolączką był jedynie brak przyjaciół – kolegów i koleżanek, z którymi mogłyby się bawić. Spotykaliśmy co prawda dzieci po drodze, ale niestety niewiele. Poza tym, przemierzając świat w dość szybkim tempie nie było raczej mowy o rozwijaniu większych przyjaźni.
Wszystko się zmieniło gdy dojechaliśmy do San Miguel de Allende, gdzie postanowiliśmy zostać na kilka miesięcy i zapisać dzieci do lokalnej szkoły. Nasi milusińscy bardzo dyplomatycznie podchodząc do sprawy twierdzili, że jesteśmy najlepszymi nauczycielami na świecie, ale widzieliśmy, że już nie mogły się doczekać pójścia do nowej szkoły. Chodzą do niej już od dwóch miesięcy, spędzając tam od poniedziałku do piątku 5 godzin dziennie. Głównym celem jest nauka języka hiszpańskiego, ale jednocześnie uczą się też matematyki, geografii, historii, plastyki, karate, itp… Oczywiście nie możemy zapomnieć o zobowiązaniach wobec szkoły amerykańskiej, więc dalej w wolnych chwilach robimy zadania i ćwiczenia po angielsku. Robimy też po polsku, ale to już bardziej zobowiązania wobec siebie.
Pracy jest dużo, czasu mało, wymagania coraz większe ale nagrody też są. Największe jakie mogą być bo przecież czy jest dla rodzica coś ważniejszego niż mądre dziecko? No pewnie zdrowie, ale to już materiał na osobny artykuł.