Już od tygodnia mieszkamy na Santa Rosa, jednej z tzw. wysp barierowych u wybrzeży Pensacoli. Wyspa jest trochę jak kiszka – bardzo wąska i długa. Atrakcje w parku są w zasadzie tylko dwie – blisko dwustuletnia forteca i plaże. Forteca, poza amerykańską wojną domową to tak naprawdę za dużo akcji nie widziała i słynie przede wszystkim z tego, że pod koniec XIX jwieku osadzono tu kilku Apaczy, m.in. niejakiego Geronimo. Plaże zaś to jakieś osiemnaście mil śnieżnobiałego piasku, który czasami napradę wygląda jak śnieg. Dziewięć mil z widokiem na południe w stronę leżącego po drugiej stronie zatoki Jukatanu, kolejne dziewięć z widokiem na Pensacolę.
Kamping jest prawie u samego końca wyspy, niedaleko fortu naprzeciw latarni morskiej leżącej na terenie słynnej bazy wojskowej Pensacola. Co za tym idzie jeśli decydujemy się gdzieś z parku wyjechać to zazwyczaj jest to wycieczka całodniowa. W ciągu ostatnich sześciu dni większość czasu spędzaliśmy na plażach i na kempingu. Dwa razy odwiedziliśmy lokalną bibliotekę, by uatrakcyjnić zajęcia szkolne Nadii. Wczoraj pojechaliśmy na odbywający się w Pensacola Beach koncert Luna Fest. Dziś zaś byliśmy na greckim festiwalu w pobliżu śródmieścia.
Nadia i Olo tak wczuli się w atmosferę imprezy, że pod wieczór zaczęli udawać greków. Na nic zdawały się nasze prośby i groźby – nic nie było ich w stanie ściągnąć z parkietu. Musiałem dopiero sięgnąć po przekupstwo…