Był środek nocy, i choć zabawy na zewnątrz wciąż jeszcze dogorywały, my spaliśmy już od dawna w najlepsze. Po sutej kolacji i kilku piwach stawianych nam przez lokalnego kandydata na burmistrza, szybko udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Delikatne pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi około pierwszej w nocy…
Droga z San Miguel de Allende do Xilitla wiedzie przez Sierra Madre Oriental. Mimo, że bez przeszkód i stosunkowo dobrą drogą, jednak pokonanie 365 kilometrów zajęło nam ponad sześć godzin, miast obiecywanych przez Google Maps czterech i pół godziny. Przyznać muszę jednak, że droga pod względem widokowym jest bardzo spektakularna.
Z San Miguel de Allende przez Celayę, do Queretaro droga jest raczej nudnawa. Wszystkie trzy miasta leżą na tej samej równinie, a poza tym między Celaya a Queretaro jest nawet (płatna) szeroka autostrada. Gdyby nie próby naciągnięcia nas na 50 pesos przez pracownika stacji benzynowej, odcinek ten nie pozostałby chyba w naszej pamięci. Za Queretaro musieliśmy zjechać jednak z autostrady i odbić na północny wschód, by przez Bernal i Jalpan, drogą krajową numer 120 dotrzeć do Xilitla.
Droga ta należy chyba do najbardziej krętych w tym kraju. Wije się zboczami wzgórz, wspinając ciężko i z uporem na najwyższe z nich, po to tylko, by za szczytem znowu zjechać w dolinę. Za nią zaś kolejny, wyższy szczyt i znowu dolina, i tak w koło, aż do Xilitla. Mimo przepięknych widoków, Agnieszka przypłaciła jazdę tą naturalną kolejkę górską kłopotami żołądkowymi i ewentualnym zwrotem, nieciekawych zresztą kanapek w jakie zaopatrzyliśmy się jeszcze w San Miguel de Allende na drogę. Pełen współczucia dla pasażerów, muszę jednak przyznać, że mnie droga bardzo się podobała. Dzięki wspaniałej – zresztą jak co dzień – pogodzie, jazda wąskimi, górskimi serpentynami była naprawdę wspaniała. Szkoda tylko, że nie mieliśmy więcej okazji do robienia zdjęć. Chcieliśmy dotrzeć do Xilitla przed zmrokiem, by poszukać kempingu na nocleg.
Widząc, że jazda zajmuje nam zdecydowanie dłużej niż planowaliśmy, zdecydowaliśmy poszukać noclegu już w Jalpan i skuszeni znakami obrazującymi biały namiocik na niebieskim tle, z radością ruszyliśmy szutrową drogą w kierunku jeziora, albo raczej zapory, nad którą obiecany kemping miał się mieścić. Niestety, okazało się, że „namiotowanie” w Meksyku, nie jest tak łatwe ani popularne jak w Stanach. Ośrodek okazał się parkiem, gdzie owszem można sobie przyjechać na piknik, albo uzyskawszy specjalne zezwolenie szefostwa nawet zaparkować swojego „kampera” na noc, ale rozbijanie namiotu nie wchodziło w grę. Cóż było robić, zwinęliśmy się szybko i nauczeni tym doświadczeniem wiedzieliśmy już, że tego dnia spać chyba będziemy w hotelu.
Gdy dojechaliśmy do Xilitla, było już dobrze po zmroku, złamaliśmy więc po raz pierwszy, i jak się później miało okazać nie ostatni, jedną z naszych podstawowych zasad bezpieczeństwa na meksykańskich drogach. Zwłaszcza na krętej, wąskiej serpentynie było to dosyć ryzykowne. Oprócz bowiem namiętnie instalowanych w każdej miejscowości Meksyku i często nieoznakowanych „topes”, czyli progów zwalniających na których można połamać podwozie, trzeba też uważać na sporych rozmiarów dziury w drodze, skały spadające na ulice, zepsute, bądź po prostu zaparkowane i nieoświetlone pojazdy, a także pieszych (nie zawsze trzeźwych) i ich inwentarz. Gdy do tego dodać często słyszane historie o blokadach dróg i napadach, łatwo zgadnąć, że ulgą odetchnęliśmy, gdy w końcu udało nam się zaparkować samochód przed hotelem. Na wąskich uliczkach Xilitla, jest to spory sukces, zwłaszcza dla przyjezdnych w ich ponad gabarytowych pojazdach.
„Dolores”, okazał się być bardzo ładnym, czystym i choć na meksykańskie warunki nie najtańszym hotelem, to jednak uszczuplenie budżetu wyprawy o siedemdziesiąt dolarów (za dwie noce) w zamian za – złudne co prawda – poczucie bezpieczeństwa, uznaliśmy za celowe. Wieczór spędziliśmy spacerując urokliwymi uliczkami górskiego miasteczka, odwiedzając mały ryneczek, a na nim XVI wieczny, kolonialny kościół. Życie w miasteczku wrzało, a główny plac gęsto obsiany był straganami sprzedawców indiańskiego rękodzieła, chrupek (chiurros), tacos, gotowanej kukurydzy, orzeszków (cacahuates) i fasolki (garbansos). Kolację zdecydowaliśmy się zjeść w małej knajpce koło hotelu. Spotkaliśmy tam kandydata na burmistrza, który choć przegrał w ostatnich wyborach, startwoać będzie raz jeszcze w następnych. Nie wiem, czy przypisać to chęci pozyskania elektoratu, wrodzonej gościnności, czy też wpływowi alkoholu, ale Enrique zaczął częstować nas pieczonym mięsem i piwem. Opowiedział też sporo o Xilitla i miejscowych atrakcjach, które już kolejnego dnia danym nam było poznać naocznie.
Zmęczeni podróżą, ale też zauroczeni miasteczkiem, przed północą udaliśmy się spoczynek. Koło pierwszej pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi. To chłopiec hotelowy prosił, by przestawić samochód, gdyż istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia. Hmm… Niewiele myśląc przestawiłem samochód i poszedłem spać. Dopiero rano, w świetle dnia stwierdziliśmy, że niebezpieczeństwo uszkodzenia było jak najbardziej realne, czego dowodem pęknięta tylna lampa i zarysowany bok samochodu. Prawdę powiedziawszy nawet się za bardzo nie zdenerwowałem. W końcu tu w Meksyku, było to tylko kwestią czasu…