Sótano de las Huahuas

Jaskinie szerokości jeziora i tak głębokie, że zmieściłby najwyższe z budynków na świecie – region Huasteca w Meksyku kryje wiele niespodzianek dla turystów.

Podczas naszej wizyty w Xilitla, w stanie San Louis Potosi, w regionie znanym jako Huasteca, mieliśmy okazję odwiedzić dwie znaczące atrakcje turystyczne. Pierwszą z nich jest Las Pozas, surrealistyczny park w sercu dżungli, gdzie Edward James, brytyjski ekscentryczny milioner postawił dziesiątki betonowych rzeźb i budowli niewiadomego przeznaczenia. Druga z nich to jaskinie. Wielkie dziury w ziemi sięgające 400 metrów głębokości. Najsławniejsza z nich to Soltano de las Golondrinas, najbliższa i najłatwiej dostępna z Xilitla, choć niewiele mniejsza to Soltano de las Huahuas. Do tej ostatniej wybraliśmy się właśnie pod koniec grudnia.

By dotrzeć do jaskini z Xilitla, należy drogą numer 120 dojechać do drogi numer 85 (około 15 kilometrów), a następnie około 15 kilometrów na północ i skręcić w lewo, by po około 6 kilometrach dotrzeć do zabudowań i ścieżki prowadzącej do krawędzi jaskini. Piesza wędrówka wąską ścieżyną nie jest wielce wymagająca, choć z dwójką dzieci nie należy również do najłatwiejszych. Przy wejściu trzeba uiścić opłatę wysokości 20 pesos od osoby. Wielu mieszkańców stara się również zaproponować swe usługi jako przewodnicy. Nie jest to jednak konieczne, gdyż ścieżka jest bardzo dobrze oznakowana i do skraju jaskini wiodą skalne schodki. Na terenie „parku” jest też miejsce na rozbicie namiotów. Z powodu insektów i innych lokalnych stworzeń do tego celu przygotowane są specjalne drewniane platformy, na których jednak postawić można jedynie mały namiot. Duże, rodzinne, jak nasz niestety by się nie zmieściły.

Wejście na ścieżkę prowadzi przez domostwa opiekujących się nią mieszkańców. W tym miejscu można też w zamian za 3 peso od osoby skorzystać z toalety. Jest to jak najbardziej zalecane, gdyż droga, głównie pod górę, ma około kilometra. Wzdłuż ścieżki rosną drzewa i krzewy kawowców, których owoce, jak i inne lokalne specjały i woda sprzedawane są przy wejściu. Dotarcie na skraj jaskini zabrało nam około pół godziny. Warto dobrze zaplanować wizytę w Sotanos de las Huahuas. O świcie i o zmierzchu można bowiem stać się świadkiem bardzo ciekawego widowiska.

Jaskinia zamieszkana jest przez zielone papugi i ptaki przypominające jaskółki. O zmierzchu stada papug zaczynają zbierać się na pobliskich drzewach, by wśród głośnego jazgotu zacząć okrążać otwór jaskini i powoli opadać do jej wnętrza. W tym samym czasie wysoko ponad jaskinią, tysiące jaskółek zaczyna krążyć nad jej wlotem, by nagle, grupami po kilkadziesiąt lub kilkaset ptaków nurkować do jej wnętrza. O świcie zaś wszystkie ptaki wylatują z wnętrza jaskini. Trudno te widoki opisać słowami…

Huasteca to naprawdę malowniczy i bardzo dziko wyglądający region Meksyku. Jestem pewien, że jest jeszcze wiele atrakcji, których nie mieliśmy okazji zobaczyć podczas naszego krótkiego pobytu we wschodnich Sierra Madre. Być może kiedyś jeszcze tu wrócimy…

Życzenia Noworoczne

Jesteśmy cali i żyjemy. Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku…

Wszystkich (czterech) czytelników, którzy śledzą nasze poczynania informujemy, że przez ostatnich kilka dni nie mieliśmy dostępu do nowoczesnych środków komunikacji, a co za tym idzie nie mogliśmy ani poinformować Was o naszych miejscach pobytu, ani też załadować nowych zdjęć. Żyjemy, jesteśmy cali i zdrowi i mimo horrorów na drogach, dziś dojechaliśmy do Puebla i zainstalowaliśmy się w hotelu w centrum. Dzięki temu, jeśli nie będę zbyt zmęczony, może uda mi się napisać kilka zdań na temat Xilitla, El Tajin i Costa Esmeralda, gdzie danym nam było tułać się na przełomie roku. Sylwestra obchodziliśmy nad morzem i z dwudniowym opóźnieniem chcemy wszystkich pozdrowić i podziękować za pamięć i życzenia. Wam również życzymy szczęśliwego do siego roku, spełnienia marzeń i do zobaczenia kiedyś, gdzieś…

Droga przez Sierra Madre do Xilitla

Korzystając z przerwy świąteczno noworocznej w szkole, ruszyliśmy na wycieczkę wokół centralnego Meksyku. Jej pierwszy etap wiedzie przez Sierra Madre Oriental.

Był środek nocy, i choć zabawy na zewnątrz wciąż jeszcze dogorywały, my spaliśmy już od dawna w najlepsze. Po sutej kolacji i kilku piwach stawianych nam przez lokalnego kandydata na burmistrza, szybko udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Delikatne pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi około pierwszej w nocy…

Droga z San Miguel de Allende do Xilitla wiedzie przez Sierra Madre Oriental. Mimo, że bez przeszkód i stosunkowo dobrą drogą, jednak pokonanie 365 kilometrów zajęło nam ponad sześć godzin, miast obiecywanych przez Google Maps czterech i pół godziny. Przyznać muszę jednak, że droga pod względem widokowym jest bardzo spektakularna.

Skała Bernal widziana z miasteczka o tej samej nazwie.

Z San Miguel de Allende przez Celayę, do Queretaro droga jest raczej nudnawa. Wszystkie trzy miasta leżą na tej samej równinie, a poza tym między Celaya a Queretaro jest nawet (płatna) szeroka autostrada. Gdyby nie próby naciągnięcia nas na 50 pesos przez pracownika stacji benzynowej, odcinek ten nie pozostałby chyba w naszej pamięci. Za Queretaro musieliśmy zjechać jednak z autostrady i odbić na północny wschód, by przez Bernal i Jalpan, drogą krajową numer 120 dotrzeć do Xilitla.

Droga ta należy chyba do najbardziej krętych w tym kraju. Wije się zboczami wzgórz, wspinając ciężko i z uporem na najwyższe z nich, po to tylko, by za szczytem znowu zjechać w dolinę. Za nią zaś kolejny, wyższy szczyt i znowu dolina, i tak w koło, aż do Xilitla. Mimo przepięknych widoków, Agnieszka przypłaciła jazdę tą naturalną kolejkę górską kłopotami żołądkowymi i ewentualnym zwrotem, nieciekawych zresztą kanapek w jakie zaopatrzyliśmy się jeszcze w San Miguel de Allende na drogę. Pełen współczucia dla pasażerów, muszę jednak przyznać, że mnie droga bardzo się podobała. Dzięki wspaniałej – zresztą jak co dzień – pogodzie, jazda wąskimi, górskimi serpentynami była naprawdę wspaniała. Szkoda tylko, że nie mieliśmy więcej okazji do robienia zdjęć. Chcieliśmy dotrzeć do Xilitla przed zmrokiem, by poszukać kempingu na nocleg.

No to którędy teraz...?

Widząc, że jazda zajmuje nam zdecydowanie dłużej niż planowaliśmy, zdecydowaliśmy poszukać noclegu już w Jalpan i skuszeni znakami obrazującymi biały namiocik na niebieskim tle, z radością ruszyliśmy szutrową drogą w kierunku jeziora, albo raczej zapory, nad którą obiecany kemping miał się mieścić. Niestety, okazało się, że „namiotowanie” w Meksyku, nie jest tak łatwe ani popularne jak w Stanach. Ośrodek okazał się parkiem, gdzie owszem można sobie przyjechać na piknik, albo uzyskawszy specjalne zezwolenie szefostwa nawet zaparkować swojego „kampera” na noc, ale rozbijanie namiotu nie wchodziło w grę. Cóż było robić, zwinęliśmy się szybko i  nauczeni tym doświadczeniem wiedzieliśmy już, że tego dnia spać chyba będziemy w hotelu.

Gdy dojechaliśmy do Xilitla, było już dobrze po zmroku, złamaliśmy więc po raz pierwszy, i jak się później miało okazać nie ostatni, jedną z naszych podstawowych zasad bezpieczeństwa  na meksykańskich drogach. Zwłaszcza na krętej, wąskiej serpentynie było to dosyć ryzykowne. Oprócz bowiem namiętnie instalowanych w każdej miejscowości Meksyku i  często nieoznakowanych „topes”, czyli progów zwalniających na których można połamać podwozie, trzeba też uważać na sporych rozmiarów dziury w drodze, skały spadające na ulice, zepsute, bądź po prostu zaparkowane i nieoświetlone pojazdy, a także pieszych (nie zawsze trzeźwych) i ich inwentarz. Gdy do tego dodać często słyszane historie o blokadach dróg i napadach, łatwo zgadnąć, że ulgą odetchnęliśmy, gdy w końcu udało nam się zaparkować samochód przed hotelem. Na wąskich uliczkach Xilitla, jest to spory sukces, zwłaszcza dla przyjezdnych w ich ponad gabarytowych pojazdach.

„Dolores”, okazał się być bardzo ładnym, czystym i choć na meksykańskie warunki nie najtańszym hotelem, to jednak uszczuplenie budżetu wyprawy o siedemdziesiąt dolarów (za dwie noce) w zamian za – złudne co prawda – poczucie bezpieczeństwa, uznaliśmy za celowe. Wieczór spędziliśmy spacerując urokliwymi uliczkami górskiego miasteczka, odwiedzając mały ryneczek, a na nim XVI wieczny, kolonialny kościół. Życie w miasteczku wrzało, a główny plac gęsto obsiany był straganami sprzedawców indiańskiego rękodzieła, chrupek (chiurros), tacos, gotowanej kukurydzy, orzeszków (cacahuates) i fasolki (garbansos). Kolację zdecydowaliśmy się zjeść w małej knajpce koło hotelu. Spotkaliśmy tam kandydata na burmistrza, który choć przegrał w ostatnich wyborach, startwoać będzie raz jeszcze w następnych. Nie wiem, czy przypisać to chęci pozyskania elektoratu, wrodzonej gościnności, czy też wpływowi alkoholu, ale Enrique zaczął częstować nas pieczonym mięsem i piwem. Opowiedział też sporo o Xilitla i miejscowych atrakcjach, które już kolejnego dnia danym nam było poznać naocznie.

Zmęczeni podróżą, ale też zauroczeni miasteczkiem, przed północą udaliśmy się spoczynek. Koło pierwszej pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi. To chłopiec hotelowy prosił, by przestawić samochód, gdyż istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia. Hmm… Niewiele myśląc przestawiłem samochód i poszedłem spać. Dopiero rano, w świetle dnia stwierdziliśmy, że niebezpieczeństwo uszkodzenia było jak najbardziej realne, czego dowodem pęknięta tylna lampa i zarysowany bok samochodu. Prawdę powiedziawszy nawet się za bardzo nie zdenerwowałem. W końcu tu w Meksyku, było to tylko kwestią czasu…