Dla jednych zwyczajny dom, dla innych odpowiednik Mekki. My również zajrzeliśmy do najsłynniejszego z niebieskich domków.
Wycieczka do Mexico City nie może się odbyć bez wizyty w Casa Azul, domu największej meksykańskiej malarki Fridy Kahlo.
Nazywa się tak bo ściany są pomalowane na niebiesko, inaczej Niebieski Dom. To właśnie tutaj się wychowała ze swoimi 4 siostrami oraz później zamieszkała ze swoim mężem, sławnym muralistą Diego Rivera.
Frida miała bardzo barwne ale też pełne cierpienia życie. Jako dziecko przeszła polio a mając kilkanaście lat była ofiarą wypadku, który prawie że roztrzaskał jej kręgosłup, żebra i miednicę.
Niestety mimo długich tygodni w szpitalu wypadek ten nie dał już nigdy o sobie zapomnieć. To właśnie tam, w szpitalu zaczęła malować.
Cierpiała bardzo często musząc brać silne środki przeciwbólowe by w miarę normalnie funkcjonować.
Ten wypadek także przekreślił jej szansę na bycie matką, którą zostać tak bardzo pragnęła.
Historia jej życia bardzo mnie porusza. Zwiedzając jej dom ze łzami w oczach ciągle pytałam czy byłaby równie dobrą artystką mając bardziej szczęśliwe życie???
Jej obrazy są wiernym odzwierciedleniem jej przeżyć, to jest jej autobiografia. Utrzymana w niezwykłym stylu, to taki trochę „folk”, trochę surrealizm w barwnych kolorach… po meksykańsku. Jak to ujęła moja koleżanka Estefania: Frida es Mexico, i ja się z nią zupełnie zgadzam…
Jaskinie szerokości jeziora i tak głębokie, że zmieściłby najwyższe z budynków na świecie – region Huasteca w Meksyku kryje wiele niespodzianek dla turystów.
Podczas naszej wizyty w Xilitla, w stanie San Louis Potosi, w regionie znanym jako Huasteca, mieliśmy okazję odwiedzić dwie znaczące atrakcje turystyczne. Pierwszą z nich jest Las Pozas, surrealistyczny park w sercu dżungli, gdzie Edward James, brytyjski ekscentryczny milioner postawił dziesiątki betonowych rzeźb i budowli niewiadomego przeznaczenia. Druga z nich to jaskinie. Wielkie dziury w ziemi sięgające 400 metrów głębokości. Najsławniejsza z nich to Soltano de las Golondrinas, najbliższa i najłatwiej dostępna z Xilitla, choć niewiele mniejsza to Soltano de las Huahuas. Do tej ostatniej wybraliśmy się właśnie pod koniec grudnia.
By dotrzeć do jaskini z Xilitla, należy drogą numer 120 dojechać do drogi numer 85 (około 15 kilometrów), a następnie około 15 kilometrów na północ i skręcić w lewo, by po około 6 kilometrach dotrzeć do zabudowań i ścieżki prowadzącej do krawędzi jaskini. Piesza wędrówka wąską ścieżyną nie jest wielce wymagająca, choć z dwójką dzieci nie należy również do najłatwiejszych. Przy wejściu trzeba uiścić opłatę wysokości 20 pesos od osoby. Wielu mieszkańców stara się również zaproponować swe usługi jako przewodnicy. Nie jest to jednak konieczne, gdyż ścieżka jest bardzo dobrze oznakowana i do skraju jaskini wiodą skalne schodki. Na terenie „parku” jest też miejsce na rozbicie namiotów. Z powodu insektów i innych lokalnych stworzeń do tego celu przygotowane są specjalne drewniane platformy, na których jednak postawić można jedynie mały namiot. Duże, rodzinne, jak nasz niestety by się nie zmieściły.
Wejście na ścieżkę prowadzi przez domostwa opiekujących się nią mieszkańców. W tym miejscu można też w zamian za 3 peso od osoby skorzystać z toalety. Jest to jak najbardziej zalecane, gdyż droga, głównie pod górę, ma około kilometra. Wzdłuż ścieżki rosną drzewa i krzewy kawowców, których owoce, jak i inne lokalne specjały i woda sprzedawane są przy wejściu. Dotarcie na skraj jaskini zabrało nam około pół godziny. Warto dobrze zaplanować wizytę w Sotanos de las Huahuas. O świcie i o zmierzchu można bowiem stać się świadkiem bardzo ciekawego widowiska.
Jaskinia zamieszkana jest przez zielone papugi i ptaki przypominające jaskółki. O zmierzchu stada papug zaczynają zbierać się na pobliskich drzewach, by wśród głośnego jazgotu zacząć okrążać otwór jaskini i powoli opadać do jej wnętrza. W tym samym czasie wysoko ponad jaskinią, tysiące jaskółek zaczyna krążyć nad jej wlotem, by nagle, grupami po kilkadziesiąt lub kilkaset ptaków nurkować do jej wnętrza. O świcie zaś wszystkie ptaki wylatują z wnętrza jaskini. Trudno te widoki opisać słowami…
Huasteca to naprawdę malowniczy i bardzo dziko wyglądający region Meksyku. Jestem pewien, że jest jeszcze wiele atrakcji, których nie mieliśmy okazji zobaczyć podczas naszego krótkiego pobytu we wschodnich Sierra Madre. Być może kiedyś jeszcze tu wrócimy…
Jesteśmy cali i żyjemy. Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku…
Wszystkich (czterech) czytelników, którzy śledzą nasze poczynania informujemy, że przez ostatnich kilka dni nie mieliśmy dostępu do nowoczesnych środków komunikacji, a co za tym idzie nie mogliśmy ani poinformować Was o naszych miejscach pobytu, ani też załadować nowych zdjęć. Żyjemy, jesteśmy cali i zdrowi i mimo horrorów na drogach, dziś dojechaliśmy do Puebla i zainstalowaliśmy się w hotelu w centrum. Dzięki temu, jeśli nie będę zbyt zmęczony, może uda mi się napisać kilka zdań na temat Xilitla, El Tajin i Costa Esmeralda, gdzie danym nam było tułać się na przełomie roku. Sylwestra obchodziliśmy nad morzem i z dwudniowym opóźnieniem chcemy wszystkich pozdrowić i podziękować za pamięć i życzenia. Wam również życzymy szczęśliwego do siego roku, spełnienia marzeń i do zobaczenia kiedyś, gdzieś…
Korzystając z przerwy świąteczno noworocznej w szkole, ruszyliśmy na wycieczkę wokół centralnego Meksyku. Jej pierwszy etap wiedzie przez Sierra Madre Oriental.
Był środek nocy, i choć zabawy na zewnątrz wciąż jeszcze dogorywały, my spaliśmy już od dawna w najlepsze. Po sutej kolacji i kilku piwach stawianych nam przez lokalnego kandydata na burmistrza, szybko udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Delikatne pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi około pierwszej w nocy…
Droga z San Miguel de Allende do Xilitla wiedzie przez Sierra Madre Oriental. Mimo, że bez przeszkód i stosunkowo dobrą drogą, jednak pokonanie 365 kilometrów zajęło nam ponad sześć godzin, miast obiecywanych przez Google Maps czterech i pół godziny. Przyznać muszę jednak, że droga pod względem widokowym jest bardzo spektakularna.
Z San Miguel de Allende przez Celayę, do Queretaro droga jest raczej nudnawa. Wszystkie trzy miasta leżą na tej samej równinie, a poza tym między Celaya a Queretaro jest nawet (płatna) szeroka autostrada. Gdyby nie próby naciągnięcia nas na 50 pesos przez pracownika stacji benzynowej, odcinek ten nie pozostałby chyba w naszej pamięci. Za Queretaro musieliśmy zjechać jednak z autostrady i odbić na północny wschód, by przez Bernal i Jalpan, drogą krajową numer 120 dotrzeć do Xilitla.
Droga ta należy chyba do najbardziej krętych w tym kraju. Wije się zboczami wzgórz, wspinając ciężko i z uporem na najwyższe z nich, po to tylko, by za szczytem znowu zjechać w dolinę. Za nią zaś kolejny, wyższy szczyt i znowu dolina, i tak w koło, aż do Xilitla. Mimo przepięknych widoków, Agnieszka przypłaciła jazdę tą naturalną kolejkę górską kłopotami żołądkowymi i ewentualnym zwrotem, nieciekawych zresztą kanapek w jakie zaopatrzyliśmy się jeszcze w San Miguel de Allende na drogę. Pełen współczucia dla pasażerów, muszę jednak przyznać, że mnie droga bardzo się podobała. Dzięki wspaniałej – zresztą jak co dzień – pogodzie, jazda wąskimi, górskimi serpentynami była naprawdę wspaniała. Szkoda tylko, że nie mieliśmy więcej okazji do robienia zdjęć. Chcieliśmy dotrzeć do Xilitla przed zmrokiem, by poszukać kempingu na nocleg.
Widząc, że jazda zajmuje nam zdecydowanie dłużej niż planowaliśmy, zdecydowaliśmy poszukać noclegu już w Jalpan i skuszeni znakami obrazującymi biały namiocik na niebieskim tle, z radością ruszyliśmy szutrową drogą w kierunku jeziora, albo raczej zapory, nad którą obiecany kemping miał się mieścić. Niestety, okazało się, że „namiotowanie” w Meksyku, nie jest tak łatwe ani popularne jak w Stanach. Ośrodek okazał się parkiem, gdzie owszem można sobie przyjechać na piknik, albo uzyskawszy specjalne zezwolenie szefostwa nawet zaparkować swojego „kampera” na noc, ale rozbijanie namiotu nie wchodziło w grę. Cóż było robić, zwinęliśmy się szybko i nauczeni tym doświadczeniem wiedzieliśmy już, że tego dnia spać chyba będziemy w hotelu.
Gdy dojechaliśmy do Xilitla, było już dobrze po zmroku, złamaliśmy więc po raz pierwszy, i jak się później miało okazać nie ostatni, jedną z naszych podstawowych zasad bezpieczeństwa na meksykańskich drogach. Zwłaszcza na krętej, wąskiej serpentynie było to dosyć ryzykowne. Oprócz bowiem namiętnie instalowanych w każdej miejscowości Meksyku i często nieoznakowanych „topes”, czyli progów zwalniających na których można połamać podwozie, trzeba też uważać na sporych rozmiarów dziury w drodze, skały spadające na ulice, zepsute, bądź po prostu zaparkowane i nieoświetlone pojazdy, a także pieszych (nie zawsze trzeźwych) i ich inwentarz. Gdy do tego dodać często słyszane historie o blokadach dróg i napadach, łatwo zgadnąć, że ulgą odetchnęliśmy, gdy w końcu udało nam się zaparkować samochód przed hotelem. Na wąskich uliczkach Xilitla, jest to spory sukces, zwłaszcza dla przyjezdnych w ich ponad gabarytowych pojazdach.
„Dolores”, okazał się być bardzo ładnym, czystym i choć na meksykańskie warunki nie najtańszym hotelem, to jednak uszczuplenie budżetu wyprawy o siedemdziesiąt dolarów (za dwie noce) w zamian za – złudne co prawda – poczucie bezpieczeństwa, uznaliśmy za celowe. Wieczór spędziliśmy spacerując urokliwymi uliczkami górskiego miasteczka, odwiedzając mały ryneczek, a na nim XVI wieczny, kolonialny kościół. Życie w miasteczku wrzało, a główny plac gęsto obsiany był straganami sprzedawców indiańskiego rękodzieła, chrupek (chiurros), tacos, gotowanej kukurydzy, orzeszków (cacahuates) i fasolki (garbansos). Kolację zdecydowaliśmy się zjeść w małej knajpce koło hotelu. Spotkaliśmy tam kandydata na burmistrza, który choć przegrał w ostatnich wyborach, startwoać będzie raz jeszcze w następnych. Nie wiem, czy przypisać to chęci pozyskania elektoratu, wrodzonej gościnności, czy też wpływowi alkoholu, ale Enrique zaczął częstować nas pieczonym mięsem i piwem. Opowiedział też sporo o Xilitla i miejscowych atrakcjach, które już kolejnego dnia danym nam było poznać naocznie.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Zmęczeni podróżą, ale też zauroczeni miasteczkiem, przed północą udaliśmy się spoczynek. Koło pierwszej pukanie do drzwi zerwało mnie na równe nogi. To chłopiec hotelowy prosił, by przestawić samochód, gdyż istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia. Hmm… Niewiele myśląc przestawiłem samochód i poszedłem spać. Dopiero rano, w świetle dnia stwierdziliśmy, że niebezpieczeństwo uszkodzenia było jak najbardziej realne, czego dowodem pęknięta tylna lampa i zarysowany bok samochodu. Prawdę powiedziawszy nawet się za bardzo nie zdenerwowałem. W końcu tu w Meksyku, było to tylko kwestią czasu…
Wszystkim naszym wiernym czytelnikom, z serca gorącego Meksyku, z okazji Świąt Bożego Narodzenia składamy najserdeczniejsze życzenia zdrowia, szczęścia, pomyślności i przede wszystkim… spełnienia marzeń!
Blisko dwa lata temu, na początku 2010 roku, jak miliony ludzi na Świecie o tej porze, zrobiłem sobie listę noworocznych postanowień. Nie sądziłem, że wszystko czego sobie dla nas zażyczyłem spełni się tak szybko.
Zażyczyłem sobie wówczas byśmy mogli częściej podróżować. Obiecałem też solennie wszystkie nasze wyprawy opisywać jak należy. Nie wiem dokładnie jak to zrobiliśmy, ale przynajmniej pierwsze z marzeń ziściło się w całości. Podróżujemy już od blisko sześciu miesięcy. Z tym opisywaniem jedynie trochę kulawo. Jak zwykle, zwalam to oczywiście na brak czasu… Wiem, brzmi mało wiarygodnie biorąc pod uwagę, że od lipca już nie miałem okazji postawić nogi w biurze…
Tym niemniej nie o tym chciałem dzisiaj napisać. Są Święta, więc ze słonecznego San Miguel de Allende przesyłamy najserdeczniejsze życzenia świąteczne wszystkim (trzem) naszym wiernym czytelnikom. Oby i Wasze marzenia szybko się spełniły!
O tym jak przygotowujemy się do naszych pierwszych Świąt w ciepłym klimacie i jak radzimy sobie bez tradycyjnej choinki.
Po raz pierwszy spędzamy Swięta w ciepłym klimacie. Bardzo dziwne uczucie, jakoś nie do końca czuję atmosferę świąteczną ale to tylko kwestia przyzwyczajenia, bo Meksykanie nie mają z tym najmniejszego problemu. Już od miesiąca w całym mieście słychać kolędy i wszystko jest pięknie udekorowane. Targowiska są zawalone różnymi ozdobami, światełkami, słodyczami i innymi chodliwymi w tym czasie towarami. Parę dni temu rozpoczęły się również tradycyjne „Posady”. Trwają 9 dni i polegają na rekreacji poszukiwania schronienia w Betlejem przez Maryję i Józefa.
Choinki owszem są, ale my postanowiliśmy zrobić coś innego tego roku. Wracając z Guanajuato przy drodze znależliśmy gałąż. Na naszym tarasie przycięliśmy ją odpowiednio oraz pomalowaliśmy na biało. Z podarowanego, pomalowanego na czerwono starego wiadra zrobiliśmy stojak i gotowe. Drzewko było przygotowane do dekoracji. Wszystkie ozdoby były zrobione przez nas, kupiliśmy jedynie światełka. Muszę przyznać że może nie jest to najpiękniejsza rzecz jaką kiedykolwiek widziałam to radość była taka sama jak przy strojeniu klasycznej choinki. Może nawet większa bo w tym roku na naszym drzewku wiszą własnoręcznie wycięte przez moje dzieciaki Dinozaury. Są też usztrikowane (tłum: zrobione na drutach) i zrobione na szydełku przeze mnie ozdoby oraz Spiderman, który na co dzień jest palcową kukiełką, ale teraz dzielnie pilnuje porządku na drzewku.
Pozostaje nam tylko zrobić pierogi z kapustą i grzybami i Swięta gotowe. No cóż, czas brać się do roboty………Feliz Navidad!
O tym jak Nadia i Olo uczą się języków, oraz jak im w tym staramy się nie przeszkadzać.
Sprawa jest stosunkowo prosta. Dziecko jest jak gąbka, wszystko wsiąka bez większego wysiłku i tak też jest z nauką języków.
Scenariusze mogą być różne.
Rodzina wyjeżdża do obcego kraju na kontrakt.
Rodzice są różnych narodowości i postanawiają nauczyć dziecko swoich języków ojczystych.
Rodzice znają jakiś język biegle więc postanawiają się tylko nim posługiwać w domu.
Dziecko chodzi do szkoły w której zajęcia odbywają się tylko w danym języku, rodzice niekoniecznie muszą go znać.
Na każdy z tych scenariuszy znam konkretny przykład. Moja kuzynka Patrycja mieszkająca na stałe w Polsce uczy swojego synka hiszpańskiego, którym biegle włada. Nasi drodzy znajomi Ola(Polka) i Sebastian(Francuz), którzy do niedawna mieszkali w Toronto uczyli dzieci swoich ojczystych języków a angielskiego poza domem.W naszym wypadku to był wyjazd do USA gdzie poźniej urodziły się nasze dzieci, Nadia i Alexander.
Od samego początku wiedzieliśmy że będziemy uczyć, nie wiedzieliśmy tylko jak. Szybko zorientowaliśmy się jednak, że po pierwsze było to nienaturalne dla nas mówić do córki po angielsku (mimo bardzo dobrej znajomości tego języka) po drugie cały otaczający nas świat mówił po angielsku więc nie było sensu wprowadzać go w domu.
Nadia dosyć szybko zorientowała się, że coś jest nie tak. Nie raz miała zdziwioną minkę zastanawiając się o co tutaj chodzi? Dlaczego wszyscy mówią inaczej niż mama i tata? Nie miała wtedy jeszcze nawet 2 lat. Od tego czasu wszystko poszło jak po maśle. Bawiąc się codziennie z amerykańskimi dziećmi dogoniła ich poziom językowy w kilka miesięcy. Sytuacja dla niej się wyklarowała, dobrze wiedziała że z rodzicami ma rozmawiać po polsku a całą resztą po angielsku. Czasem próbowała mieszać ale my konsekwentnie ją poprawialiśmy dając jej do zrozumienia że musi mówić po polsku. Nie raz robiłam test mówiąc do niej specjalnie po angielsku a ona i tak odpowiadała po polsku:-)
Konwersacja to nie wszystko więc nadszedł czas na naukę pisania i czytania. Z pomocą przyszło przedszkole i później szkoła ponieważ ten sam program wykorzystywałam w domu na naukę polskiego. W chwili obecnej Nadia potrafi mówić, czytać ze zrozumieniem i pisać w dwóch językach a dopiero miesiąc temu skończyła 7 lat.
W międzyczasie urodził się Alexander, z którym postąpiliśmy identycznie. Oluś w tej chwili ma 3,5 roku i świetnie sobie daje radę w polskim i angielskim.
Głównym nauczycielem polskiego Olusia była Nadia, która jako starsza siostra jest wiernym towarzyszem zabaw i autorytetem prawie we wszystkim:-)
Teraz obydwoje uczą się trzeciego języka: hiszpańskiego. Postawiliśmy na ten sam sposób, w domu po polsku, a szkoła i cały najbliższy świat po hiszpańsku. Minęły dopiero 4 tygodnie a nasze dzieci już potrafią poprowadzić prostą konwersację, poprosić w sklepie o podstawowe artykuły, zamówić sobie jedzenie w restauracji. Całkiem nieźle jak na miesiąc nauki w szkole!
Nadia, ponieważ jest starsza wyłapuje podobieństwa do języków które już zna. Często są to słówka, czasem gramatyka lub szyk zdania. To jest tylko dowód na to, że im więcej języków znasz tym łatwiej jest się nauczyć kolejnego.
My, rodzice też postanowiliśmy się nauczyć i korzystamy z programu komputerowego Rosetta Stone w połączeniu z konwersacją na żywo. Program jest o tyle pomocny że nie musimy nigdzie chodzić, możemy się nauczyć podstaw w zaciszu naszego domu o czasie najbardziej nam odpowiadającym. Później wychodzimy na miasto i jest czas na praktykę z meksykanami, którzy są bardzo cierpliwi i pomocni:-)
Jakie są twoje doświadczenia? Jesteśmy otwarci na wszelkie spostrzeżenia i konstruktywny krytycyzm.
Oluś w końcu dopchał się przed kamerę i postanowił przedstawić Wam sposób przygotowania lemoniady w Meksyku.
Oluś w końcu dopchał się przed kamerę i postanowił przedstawić Wam sposób przygotowania lemoniady w Meksyku. W tle zauważycie z pewnością jak hucznie, wydarzenie to jest tu celebrowane. Mamy nadzieję, że lemoniada wszystkim będzie smakowała!
Nie dość, że tej zimy śniegu raczej nie zobaczymy, to jeszcze w przepięknym i zasadniczo bardzo tanim San Miguel de Allende, prawdziwe drzewka świąteczne kosztują tyle co średniej klasy środek transportu. Są jednak poza sezonem dużo mniej użyteczne. Nie chcąc wydawać pieniędzy na plastikowe podróbki, które będą zalegać wysypiska wiele lat po tym gdy ludzie w końcu wyprowadzą się na Kepler’a 22B, postanowiliśmy poeksperymentować. Na szczęście zarówno Agnieszce, jak i naszym milusińskim pomysłów nie brakuje, dzięki czemu Nadia przedstawia projekt na długie zimowe wieczory. Dzięki kilku starym magazynom i paru ozdobom choinkowym, gwarantujemy że całe rodziny świetnie będą się bawić. A efekt końcowy dostarczy nie tylko doznań estetycznych, ale również pozwoli spać w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nasze drzewko świąteczne jest bowiem w 100% ekologiczne.
Nadia i Alex przedstawiają dziś guacamole, czyli meksykański, robiony na bazie avocado dodatek do wielu potraw.
Nadia i Alex postanowili pokazać jak w Meksyku robi się guacamole, czyli dodatek do wielu potraw. Guacamole przyrządza się na wiele sposobów. Przedstawiona przez Nadię wersja nie jest zbyt pikantna, więc świetnie nadaje się dla dzieci. Guacamole można jeść z plackami tortilla, albo jako dodatek do innych potraw.