W połowie czerwca dodałem ostatnią relację z naszej podróży. Pisałem wtedy, że jesteśmy w Oregonie. Dziś stukam w klawiaturę już z domu. Siedem, czy osiem tygodni minęło jak z przysłowiowego bicza strzelił. Miast odkrywania nowych miejsc, próbujemy się odnaleźć w rzeczywistości, którą zostawiliśmy za sobą ponad rok temu. Nie jest łatwo, ale to oczywiście temat na osobny wpis. Dziś chciałbym po prostu dokończyć relację z naszych wędrówek.
Jak pisałem, Kalifornię pożegnaliśmy na wybrzeżu, w Parku Narodowym Redwood. Oregon postanowiliśmy poznać głównie od wschodniej strony gór Kaskadowych. Zaplanowałem tak przede wszystkim ze względu na pogodę. W dolinie bowiem, między niziutkimi górkami nad brzegiem oceanu (Oregon Coast Range), a wysokimi, biegnącymi równolegle do Oceanu Kaskadami zazwyczaj zatrzymują się masy wilgotnego powietrza znad Pacyfiku, które to ponoszą odpowiedzialność za pogodową kiepską renomę północnej części wybrzeża Pacyfiku USA. Przy zaledwie 58 (statystycznie) dniach słonecznych w roku, trudno o dobre samopoczucie, zwłaszcza u meteopatów takich jak ja. Zdecydowanie trudniej jest też wycyrklować z bezdeszczową pogodą. Choć dla większości ludzi bez znaczenia, gdy jedynym dachem nad głową jest cienki kawałek materiału, zaczyna to stanowić ważne kryterium w wyborze drogi. Kaskady, z ich wiecznie ośnieżonymi szczytami są wystarczająco wysokie, by zatrzymać chmury po ich zachodniej stronie. Dlatego też z Grants Pass, przez Ashland udaliśmy się do Klamath Falls, gdzie spędziliśmy kilka dni nad Agency Lake.
Najciekawszą atrakcją w okolicy Klamath Falls jest oczywiście Crater Lake, czyli Jezioro Kraterowe. Jest to dosyć sporych rozmiarów zbiornik kryształowo czystej wody powstały przez akumulację opadów deszczu i śniegu w kalderze, czyli zagłębieniu powstałym przez zapadnięcie się szczytowej części wulkanu. Według natenczas zamieszkujących te tereny Indian szczepu Klamath, góra Mazama uległa zniszczeniu w trakcie pojedynku pomiędzy Skell’em, bogiem niebios i Llao, bogiem podziemi. Jak zwykle poszło o kobitkę…
Dwie godziny na północ od Crater Lake znajduje się Bend, małe miasteczko u podnóży pokrytych śniegiem wulkanów. Tu, na kempingu poznaliśmy ciekawych ludzi z okolicy Portland, których zresztą później mieliśmy jeszcze okazję odwiedzić. Ich pięcioletni syn podszedł do naszych dzieci pytając o ich imiona. Gdy mu odpowiedzieli, zapytał Nadii:
– Czy ta dziewczynka obok Ciebie, to Twoja siostra?
– Nie – odpowiedziała Nadia – to mój brat.
– Ale ja mówię o tej blondynce siedzącej na kamieniu obok Ciebie. Czy to Twoja siostra?
– Nie, to jest mój brat, Alex.
– Nie, nie, ta mała dziewczynka w niebieskim sweterku. Czy to Twoja siostra? – upierał się chłopiec.
Nadia z desperacją na twarzy zwróciła się (po polsku) do nas, mówiąc:
– Możecie mu powiedzieć, że Olo jest chłopcem…?
– Tak, Alex jest chłopcem, bratem Nadii – powiedziała Agnieszka zwracając się do naszego gościa.
– Hmmm… – tylko na chwilę zbiło go to z tropu, gdyż już po chwili indagował dalej – …jesteś pewna?
Olo już się obawiał, że będzie musiał ściągnąć spodnie, na szczęście jednak Seamus dał się przekonać. Tak właśnie zaczęła się nasza znajomość z Jennifer, Kevinem i ich synem-niedowiarkiem.
Kilka dni później odwiedziliśmy ich w ich domu na przedmieściach Vancouver, skąd po kilku dniach suto zakrapianych imprez i zwiedzania okolicy, udaliśmy się wszyscy na… lekcje windsurfingu! The Dalles jest małym miasteczkiem na południowym brzegu rzeki Kolumbia (Columbia River), kilka mil na wschód od Hood River, znanego jako światowa stolica windsurfingu. Nasz nauczyciel jeszcze rano leczył kaca klinem, by po południu zabierać swego syna i nasze dzieci na przejażdżki po sporych rozmiarów rzece. Lepiej on, niż my…
W samym Vancouver spędziliśmy jednak więcej czasu, bo odwiedziliśmy również znajomych naszych znajomych, którzy teraz… są też naszymi znajomymi. U Janusza i Joli pomieszkaliśmy przez kilka słonecznych dni, robiąc zaległe pranie i gadając o wszystkim i o niczym. Odwiedziliśmy też pobliskie Portland, gdzie trafiliśmy na olbrzymi sobotni targ, paradę gejów i wyścig nagich rowerzystów. Już chociażby ze względu na zdjęcia im zrobione przez Agnieszkę polecam lekturę wpisu poświęconego Portland na anglojęzycznej stronie tego bloga.
Chwilę jeszcze się wahaliśmy, czy kontynuować naszą podróż na północ, ale jak już wspomniałem pogodowo-niestabilna sytuacja na wybrzeżu sprawiła, że zdecydowaliśmy się skręcić w prawo (patrząc na mapę), to jest na wschód i ruszyć w kierunku Boise, gdzie czekała na nas znajoma Agnieszki, jeszcze ze studiów. Zatrzymaliśmy się z jej rodziną przez cały weekend, znowu robiąc sobie krótkie wycieczki po okolicy poznając, zupełnie nam wtedy obce Idaho. Muszę przyznać, że bardzo nam się spodobało. Okolice Boise okazały się bowiem prawdziwą Mekką dla miłośników przygód i mocnych wrażeń. Zimą narty i snowboard, latem rafting, kajaki, rowery – wszędzie mnóstwo ludzi uprawiających sporty – Idaho śmiało może stawać w szranki z sąsiednimi stanami o miano stolicy sportów amatorskich USA.
Następnym dłuższym przystankiem był Park Narodowy Yellowstone. Mimo, iż powszechnie znany, dla nas był zagadką. Fakt, że słyszeliśmy wcześniej o gejzerach, o pięknych widokach, bogatej faunie i florze, ale tak naprawdę nie rozumieliśmy dlaczego park jest tak wielki (ma blisko 3500 mil kwadratowych – 9000 km2) i każdego roku odwiedzają go miliony ludzi z całego świata. Nie wiedzieliśmy czego tak naprawdę mamy się spodziewać i sparzeni trochę komercją Yosemite, obawialiśmy się najgorszego. Na szczęście okazało się, że dzięki swym rozmiarom, park potrafi pomieścić tłumy turystów swobodnie i jedynie wokół hoteli i najsłynniejszych atrakcji (takich jak Old Faithful czy Mammoth Hot Springs) skupiska ludzi przypominały o tym, że żyjemy jednak w XXI wieku. Nawet na kempingu, otoczeni zewsząd przez innych ludzi, bardzo wyraźnie odczuwaliśmy bliskość natury. Przede wszystkim za sprawą bizonów, które to spały prawie opierając się o nasz namiot, a ich chrapanie usypiało nas do snu…
W Yellowstone spędziliśmy cztery dni, lecz równie dobrze moglibyśmy spędzić cztery tygodnie, a i tak wyjeżdżalibyśmy z niedosytem. Na szczęście bezpośrednio na południe znajduje się Park Narodowy Grand Teton, gdzie rozbiliśmy się na kolejne trzy noce. Uroda parku opiera się głównie na dramatycznej scenerii powstałej w wyniku ruchu płyt tektonicznych. Nazwa parku pochodzi od pasma górskiego Teton i jego najwyższego szczytu (Grand Teton). Dla co bardziej spostrzegawczych czytelników tego bloga od razu potwierdzam – tak, nazwa rzeczywiście pochodzi z języka francuskiego i oznacza „wielki cyc”. Najwyraźniej wczesnym odkrywcom wszystko kojarzyło się z jednym podczas ich długich wypraw…
Jak pisałem wcześniej, kiedy pod koniec kwietnia opuszczaliśmy Zion, przyrzekłem sobie, że jeszcze wrócimy do Utah, by odwiedzić resztę kanionów. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu… Wyjeżdżając z Grand Teton 3 lipca dokonaliśmy nocnej teleportacji do oddalonego o 550 mil (ok. 900 km) Bryce. Większość załogi przespała tę część wycieczki, która za sprawą egipskich prawie ciemności i tak do bardzo widokowych raczej nie należała. Jedyną atrakcją po drodze było tylko Provo, średniej wielkości miasteczko w stanie Utah, którego wszyscy (chyba) mieszkańcy, wylegli w środku nocy na ulice, by machając serdecznie uświęcić nasz przejazd…! Albo to, albo po prostu bawili się na ulicach na festynie zorganizowanym z okazji Dnia Niepodległości…
W Bryce, który jest stosunkowo małym parkiem, spędziliśmy kilka dni. Czas spędzaliśmy głównie na pieszych wycieczkach w głąb kanionu, jak również jeżdżąc na rowerach nad jego krawędzią. Wyjeżdżając, obraliśmy kurs na Arches, kolejną ze znanych atrakcji widokowych Utah. Po drodze odwiedziliśmy Park Narodowy Capitol Reef, znany z dramatycznych formacji skalnych i petroglifów.
W Moab rozbiliśmy się znowu na kilka dni, by w czasie naszego pobytu odwiedzić nie tylko Arches, ale również Canyonlands – kolejne dwa z parków narodowych południowej części Utah. Obydwa z nich są widokowo bardzo interesujące – monumentalnej wielkości głazy, urwiska, otwarte przestrzenie – jednak przez dominujące nad okolicą brązy i brak zieleni zaczęły się w nas budzić tęsknoty… Po kilku dniach spędzonych na brunatnych patelniach, z piskiem opon ruszyliśmy na północ.
Dokładnie rzecz biorąc, ruszyliśmy znowu na północny wschód. Kolejnym przystankiem było znane nam już z poprzednich wojaży Granby, w stanie Kolorado. Miasteczko to leży w górach Skalistych, przy wjeździe do Parku Narodowego Rocky Mountain. Ze względu na wysokość na jakiej położony jest park, nie zdecydowaliśmy się na dłuższe rozbijanie obozowiska. W parku spędziliśmy cały dzień, podziwiając widoki i słuchając opowieści rangerów, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zbaczając trochę z drogi odbiliśmy na północ, by pod Rapid City odwiedzić leżący w górach Czarnych (Black Hills) Park Narodowy Wind Cave, z jego niezbadanym systemem jaskiń i znaną z widokówek górę Rushmore. O ile jaskinie były naprawdę ciekawe, o tyle patriotycznie-pompatyczna otoczka działalności komercyjnej pod okiem czterech prezydentów wykutych w skale raczej rozczarowuje. Trochę zniesmaczeni pojechaliśmy sprawdzić indiańską alternatywę, tj. wykutego w skale wodza Crazy Horse. Tu było jeszcze gorzej – do tego stopnia, że zdecydowaliśmy się zaoszczędzić 27 dolarów i pooglądać sobie głowę indiaanina wykutego w skale z bezpiecznej odległości… Na wschód od Rapid City odwiedziliśmy ostatni z Parków Narodowych na naszej drodze – Badlands. Pogoda w nocy przypominała tę z Doliny Śmierci – gwałtowny, gorący wiatr nie pozwalał zasnąć i targał namiotem do tego stopnia, że porozrywał jego wierzchnią powłokę. Po zaledwie jednej nocy musieliśmy pożegnać się z naszym „domkiem”. Służył nam dzielnie od Teksasu, przez cały Meksyk, stany południowe i zachodnie, pustynie i góry. Przeżył słońce, burze i wichury, poległ dopiero na Wielkich Równinach w Południowej Dakocie.
Przez kolejnych 900 mil naszej wyprawy podziwialiśmy… pola kukurydzy. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilkę w Sioux Falls, po czym już bez przerwy jechaliśmy aż do przedmieść Chicago. Tam zatrzymaliśmy się na dłużej u znajomych jeszcze z lat dzieciństwa. Dzieciarnia bawiła się świetnie, my zresztą też! Jeździliśmy na rowerach, pluskali w basenie, rozgrywali mecze ping-ponga i odwiedzali pobliskie atrakcje. Przez ponad tydzień (nad)używaliśmy gościnności, a co poniektórzy również i… środków wyskokowych. Dopiero gdy ból głowy ustąpił, a kierowca był w stanie kontynuować podróż, ruszyliśmy (powoli i ostrożnie) w ostatni już etap naszej podróży.
W Ohio zatrzymaliśmy się na noc w Sandusky, nad jeziorem Erie, tym razem jednak nie odwiedziliśmy słynnego parku rozrywki Cedar Point. Pozwiedzaliśmy za to malutkie miasteczko, zatrzymaliśmy się w marinie, po czym ruszyliśmy dalej. Oczekiwanie nie pozwalało nam się skoncentrować na niczym innym. W końcu kolejny przystanek miał być w naszym rodzimym stanie… Nowy Jork.
Planowaliśmy, że zatrzymamy się w Parku Stanowym Allegany. Dopiero jednak gdy minęliśmy już Jamestown zorientowaliśmy się, że noc, czy dwie w lesie będą wymagały uzupełnienia zapasów, a co za tym idzie również wizyty w większym sklepie. Wjazd do parku jest w pobliżu małej miejscowości o wdzięcznej nazwie Salmanca. Miasteczko to znajduje się na terenie rezerwatu Indian Seneca i poza kilkoma motelami i kasynami, nie oferuje zbyt wielu udogodnień dla podróżnych. Następnym większym miastem po drodze był Olean, kilkanaście mil na wschód od parku. Dojechawszy tam zdecydowaliśmy nie wracać już na zachód, a raczej kontynuować w kierunku Watkins Glen, gdzie pod koniec tygodnia umówieni byliśmy z „komitetem powitalnym”, tj. znajomymi którzy postanowili uczcić nasz powrót wspólnym biwakiem.
Południowa część stanu Nowy Jork nie obfituje jednak w parki i pola namiotowe. Zmyleni przez wskazania GPS’a odwiedziliśmy jedno z nich, jak się okazało nieistniejące, po czym ciągnięci chyba siłą grawitacji wylądowaliśmy na dwie noce w malowniczym Stony Brook – zaledwie 20 mil od domu.
Dlaczego nie pojechaliśmy do domu…? Wtedy jeszcze mieszkali w nim jeszcze ludzie, którzy go od nas wynajęli na cały rok. Byliśmy już tak blisko, a jeszcze przez tydzień musieliśmy poniewierać się po kempingach… Do tego pogoda, która podczas całej prawie podróży wprost nas rozpieszczała, zaczęła być nieco humorzasta. Nad południową częścią stanu przechodziła bardzo gwałtowna nawałnica, która na swej drodze łamała drzewa i przewracała samochody. Nim więc pojechaliśmy do Watkins Glen, odwiedziliśmy… naszą sąsiadkę, która przenocowała nas podczas burzy!
W parku stanowym Watkins Glen spędziliśmy ostatni weekend naszej wycieczki. Bawiliśmy się świetnie – dobrze było zobaczyć znajome twarze i przy ognisku opowiadać o przygodach. Co ciekawe, mimo że minął już rok od naszego ostatniego spotkania, wydawało nam się, że rozstawaliśmy się zaledwie wczoraj…
Pod koniec lipca wróciliśmy w końcu pod własny dach. Lokatorzy podczas naszej nieobecności bardzo dbali o nasz dom, choć ogród pozostawiał jednak sporo do życzenia. Ostatnie dwa tygodnie spędziliśmy doprowadzając go do porządku. To jednak jest już zupełnie inna historia…