Dzień rozpoczęcia wyprawy zbliża się wielkimi krokami. Miniony weekend pozwolił nam na nadgonienie kilku spraw, dał również szansę na dobrą zabawę i chwilę relaksu w gronie dobrych znajomych.
Wtorek, dochodzi dziesiąta. Nie bardzo wiem, co ja tu jeszcze robię. Przecież i tak nie ma ze mnie już żadnego pożytku. Mógłbym zrobić tyle pożytecznych rzeczy w domu. W garażu jest jeszcze sporo naszego dobytku do wyrzucenia albo do wywiezienia do magazynu. Można by już się zacząć pakować, albo sprzątać dom. Albo chociaż zastanowić się nad trasą wyprawy. Ale jestem w pracy. We wtorek, ostatni wtorek…
We wtorek, tak zresztą jak i w każdy inny dzień tygodnia, większość moich kolegów stawia się tu między siódmą a ósmą rano. Niektórzy wcześniej, żeby móc zrobić więcej rzeczy w ciszy i skupieniu. Ja przyjechałem po dziewiątej. Dobrze, że w ogóle tu dziś dotarłem. Swój samochód sprzedałem już blisko trzy tygodnie temu, z motorem pożegnałem się w zeszły piątek. Z domu do pracy mam blisko dwadzieścia pięć mil. Zdecydowanie nie jest to odległość, którą chciałbym pokonywać na rowerze. Może gdybym miał na to cały dzień, a temperatura i wilgotność oscylowały w bardziej człowiekowi przyjaznych okolicach, to może bym się zdecydował. Poza tym mój rower ma dziurawą dętkę… Na szczęście mamy bardzo dobrych przyjaciół, którzy bez chwili wahania zaoferowali mi jeden ze swoich pojazdów. Jeśli stworzę tu kiedyś kącik dla sponsorów, to Rafał i Gosia z pewnością zajmą w nim miejsce honorowe.
Dziś dotarło też do mnie, że pora już spojrzeć na nasze bilety i potwierdzić Rodzicom, o której przylatujemy, żeby mogli po nas wyjechać na lotnisko. Odnalezienie właściwego e-maila zajęło mi blisko pół godziny. Kiedy jednak spojrzałem na rozkład naszych podróży pojąłem, że nie będzie to trasa ani łatwa, ani przyjemna. Bilety zarezerwowaliśmy już w marcu. Wtedy nie przejmowaliśmy się za bardzo ani dokładnymi datami, a co dopiero trasą przelotu czy godzinami połączeń. Teraz patrzę na rezerwację i zastanawiam się jak z dwójką dzieci, trzema laptopami (sic! – to temat na osobny wpis) i nie-europejskimi paszportami zdołamy przedrzeć się przez bramki bezpieczeństwa, kontrole celną i paszportową w ciągu pięćdziesięciu minut. Zakładając oczywiście, że nasz lot z New Jersey nie będzie opóźniony, co samo w sobie jest bardzo optymistycznym założeniem. Trzeba sprawdzić, o której jest następny lot z Monachium do Katowic i mieć nadzieję, że będą w nim jeszcze wolne miejsca. Ale o takie drobnostki będziemy się starać później. Najpierw musimy się spakować i pozbyć reszty niepotrzebnych klamorów.
Podczas minionego weekendu mieliśmy sporo czasu zarówno na likwidację naszego domostwa, jak również na moment rozluźnienia i kontestacji patriotycznych sztucznych ogni, meksykańskiego piwa i polskiej kiełbasy. Imprezę, połączoną z rozdawaniem naszego dobytku urządziliśmy w niedzielę. Zbiegło się to w czasie z większą imprezą masową, która tradycyjnie już przyciąga tysiące ludzi do naszej małej mieściny i skutecznie uniemożliwia wszelki ruch kołowy. W naszym regionie, zwanym Finger Lakes, Conesus jest jeziorem najdalej wysuniętym na zachód. Nie jest to zbiornik ani specjalnie duży, ani urokliwy, ale bliska odległość od Rochesteru decyduje o jego wielkiej popularności. Od wielu już lat w przeddzień święta niepodległości, mieszkańcy uzbrajają się po zęby w miliony fajerwerków, rozpalają tysiące ognisk wokół jeziora i słuchając mniej lub bardziej uzdolnionych lokalnych kapeli konsumują hektolitry alkoholu, starając się nie podpalić domu sąsiada. Nie muszę dodawać, że tego dnia ochotnicza straż pożarna jest naprawdę bardzo zajęta. Tak na marginesie, to jedna z tych rzeczy, której do tej pory nie udało mi się pojąć. Sprzedaż sztucznych ogni w stanie Nowy Jork jest nielegalna, stąd też aby je nabyć trzeba jechać aż do Pensylwanii. Posiadanie ich nie jest jednak przestępstwem. Gdzie tu logika?
Na naszą małą imprezkę udało nam się sprowadzić wszystkich prawie znajomych. Byli tak zdeterminowani, by się u nas stawić, że nie odstraszył ich nawet wirus jaki zaatakował naszego Pierwszego Majtka rozkładając go na dzień przed imprezą. Jako, że wysoka gorączka była jedynym objawem niedyspozycji, Olo zdecydował się uczestniczyć we wszystkich atrakcjach i przekazać swój „dar” pozostałem dzieciom. Biorąc pod uwagę dwudniowy okres inkubacji wirusa, dziś już spodziewamy się telefonów z podziękowaniami od rodziców. Dodam tylko, że swą chorobę Alex zawdzięcza bliźniaczkom sąsiadów. Gdyby nie ganiał za dziewczynami, nie miałby kłopotów. Ale tak to już jest z mężczyznami w naszej rodzinie…