Plan Pięcioletni

Sabbatical się skończył. Wróciliśmy do domu, odkurzyliśmy nasze „normalne” życie, piękny sen prysnął jak bańka mydlana. Czyżby to koniec marzeń, czyżby to wszystko było na nic? Jeśli się dorastało w czasach komunizmu, „plan pięcioletni” może mieć niedobre konotacje. Nasz plan pięcioletni jest jednak drogowskazem, mapą która zaprowadzi nas tam, gdzie roczny Sabbatical zamienia się w Niekończące się Wakacje!

Na początku lipca tego roku byłem znowu w Meksyku. Tym razem służbowo i bez rodziny. Uczestniczyłem właśnie w szkoleniu, gdy dostałem krótką wiadomość od jednego z czytelników naszego bloga. Szczerze powiedziawszy trochę się zdziwiłem, bo dawno nie napisaliśmy tu już ani słowa. Okazało się jednak, że wierni obserwatorzy naszych podróży wciąż jeszcze czują niedosyt. Ostatni z wpisów podsumował nasze wojaże, ale nie odpowiedział na postawione na wstępie pytania. Sabbatical dobiegł końca, ja wróciłem do pracy w Alstomie, wszystko wróciło do „normy”.

Czyżby bańka mydlana pękła…? Niezupełnie.

Minął już ponad rok od ostatniego wpisu, więc podsumuję szybko wszystko co wydarzyło się w tym czasie. Wydawać by się mogło, że Sabbatical nie zmienił nic w naszym życiu i po rocznych wakacjach wróciliśmy do szarej rzeczywistości, do życia w kieracie, sztampowego, niezrównoważonego modelu „praca-dom”. To fakt, wróciliśmy. Wróciliśmy jednak bogatsi o doświadczenia, które pomogły nam zrozumieć, że nie musimy powielać tych samych wzorców, że możemy wybrać inną drogę. Niekoniecznie łatwiejszą, z pewnością ciekawszą.

W podróży, jak na żaglówce ciągle byliśmy zdani na własne towarzystwo. Nie zakończyło się to rozwodem, nie doszło nawet do rękoczynów. Fizyczna bliskość, początkowo dziwna i niezręczna, z czasem okazała całkiem znośna, nawet pożądana. Częściej rozmawialiśmy. Mówiliśmy o tym co widzieliśmy, co przeżywaliśmy, o tym co czuliśmy, i o tym czego pragniemy. Z czasem przestaliśmy jednak słuchać… zaczęliśmy słyszeć, rozumieć.

Zrozumieliśmy dosyć szybko, że powrót do „normalnego” życia, modelu w którym tkwiliśmy przez lata, na dłuższą metę nie wchodzi już w rachubę. Swoboda, jaką mieliśmy podróżując była jak piękny sen. Chcieliśmy, by nigdy się nie skończył. Im bardziej jednak tego pragnęliśmy, tym bardziej boleśnie zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że nasz budżet topnieje w zastraszającym tempie. Nasz Sabbatical skalkulowany był na rok, i rzeczywiście skończył się po czternastu miesiącach. Fundusz się wyczerpał, ale pragnienia pozostały. Wróciliśmy więc z podróży nie tylko bogatsi o wrażenia, ale również uzbrojeni w „Plan Pięcioletni”.

Jakby nie idealizować, nasz Świat ma jedną zasadniczą wadę – wymaga pieniędzy do życia. Przez ostatnich kilkanaście lat pracowaliśmy by je zdobyć. Pracując, sprzedawaliśmy de facto nasz czas, nasze życie. Podczas podróży mieliśmy jednak okazję na rozmyślania i postanowiliśmy, że pora z tym stanem rzeczy skończyć. Zamiast pracować dla pieniędzy, musimy odwrócić ten układ i sprawić, by nasze pieniądze zaczęły pracować dla nas. Postanowiliśmy bardziej aktywnie zainteresować się inwestowaniem. Na tyle aktywnie, by za pięć lat znowu pozwolić sobie na Sabbatical. Tym razem jednak bez ograniczeń czasowych. Sabbatical podczas którego będziemy mieli czas by robić wszystko o czym marzyliśmy dorastając! Sabbatical, podczas którego nie będziemy musieli z trwogą obserwować jak nasze oszczędności życia topnieją.

Po powrocie zaczęliśmy więc aktywnie zmieniać strukturę naszych aktywów:

  • Wielki i kosztowny dom zamieniliśmy na skromniejsze mieszkanko. To pozwoliło nam na obniżenie naszych miesięcznych kosztów utrzymania, a tym samym zwiększenie oszczędności.
  • Uwolnione ze sprzedaży domu fundusze zaczęliśmy lokować w nieruchomości na wynajem. Pobierane czynsze nie tylko pokrywają koszty ich utrzymania, ale również generują bieżące zyski. Agnieszka założyła własną firmę zarządzającą tymi mieszkaniami. W tej chwili jest to oczywiście dodatkowe zajęcie, ale za parę lat zatrudnimy w niej pierwszych pracowników, którzy uwolnią nas od bieżących obowiązków.

Nasz plan pięcioletni przewiduje, że zyski z inwestycji będą wtedy wyższe niż nasze koszty utrzymania, ostatecznie uwalniając nas od konieczności sprzedawania naszego czasu. Czasu, który będziemy mogli spędzać razem, wspólnie podróżując, dorastając i starzejąc się…

Gdy przed dwoma laty wyruszaliśmy na naszą wyprawę, wypływaliśmy na nieznane wody naiwnie wierząc, że bez mapy uda nam się odkryć nowe lądy.  Dryfowaliśmy, rozkoszując się rejsem, ale wbrew najszczerszym chęciom miast odkrywania nowych kontynentów, wciąż oglądaliśmy się za siebie, by nie stracić z oczu bezpiecznego wybrzeża. Nauczeni doświadczeniem wróciliśmy do portu, ale nie sprzedajemy jeszcze łajby. Łatamy dziury i uzupełniamy zapasy. W końcu mamy mapę, która pozwoli nam w końcu wypłynąć na szerokie wody.

Nasza podróż jeszcze się nie skończyła. Wygląda na to, że to jej nowy początek!

Pierwszy Etap Podróży

Pierwszy etap naszej podróży nie zapowiadał się zbyt obiecująco. Na szczęście nie podkuliliśmy ogonów przy pierwszych niepowodzeniach. Ten tekst napisałem swego czasu dla Peronu4, ale zaginął był w ich przepastnych archiwach i nigdy nigdzie się nie opublikował.

Nadia odgarnęła włosy z czoła i schyliła głowę by spojrzeć na kompas. Potem raz jeszcze spojrzała przed siebie i z widocznym wyrazem zadowolenia na twarzy śmiało ruszyła przed siebie głośno licząc swe kroki.

– One, two, tree, four…

Strażnik parkowy, panna Laurie z aprobatą skinąła głową i podążyła za nią.

– Five, six, seven, eight, nine, ten…

Nadia zbliżała się do małego drzewka, które rosło na środku niewielkiego półwyspu. Gdy do niego dotarła, zakończyła słowami:

– Twenty!

Rozejrzała się dokoła i po chwili dostrzegła małą tabliczkę przymocowaną do drzewa. Znalazła kolejne koordynaty! Nadia był a szczęśliwa, jej rodzice dumni, panna Laurie była pod dużym wrażeniem. W końcu Nadia nie skończyła jeszcze siedmiu lat, a w ciągu zaledwie kilku minut opanowała trudną przecież sztukę nawigacji bez GPS’a. Olek tymczasem niczym się nie przejmował i zawzięcie walił kijem w pień drzewa. Jego bardziej od róży wiatrów interesował spory pająk, który tymczasem ze zgrozą próbował uniknąć spotkania z Olkowym „mieczem”.

Wokół nas po trzech stronach rozciągało się jezioro Smith Mountain. Byliśmy w parku o tej samej nazwie i mimo świetnej jak na połowę września pogody, byliśmy w nim prawie zupełnie sami. Oficjalnie sezon jeszcze się nie skończył, ale że zaczęła się szkoła, park świecił już pustkami.

Dla nas niestety też był to już ostatni dzień w parku. Rozbiliśmy się tu na osiem dni i spędziliśmy je wszystkie bardzo aktywnie. Mieliśmy do dyspozycji plażę, pływaliśmy na canoe, zbieraliśmy grzyby, malowaliśmy koszulki, szukaliśmy sów i nietoperzy, a także uczyli się gotować na ognisku. We wszystkim pomagała nam panna Laurie i inni strażnicy w parku. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem programu jaki przygotowali dla zwiedzających i  wielokrotnie powtarzaliśmy sobie, że naprawdę mamy dużo szczęścia.

Tydzień wcześniej, zaledwie kilka dni po rozpoczęciu naszej wyprawy życia znaleźliśmy się w samym środku sztormu „Lee”, który z zaciekłością podtapiał cały północny-wschód Stanów Zjednoczonych. Pożegnawszy naszych znajomych, którzy wraz z nami wybrali się do Pensylwanii na przedłużony Labor’s Day weekend, ruszyliśmy w kierunku Seven Points, kempingu nad jeziorem Raystown. Po drodze jednak dopadła nas taka ulewa, że nie było mowy o rozstawianiu namiotu. Zdecydowaliśmy więc przenocować w motelu w Altoonie i sprawdzić też dokładnie prognozę pogody. Miny nam zrzedły gdy zobaczyliśmy ekran radaru. Mimo, że następnego ranka deszcz już tylko ledwo siąpił, okazało się, że byliśmy dokładnie w oku cyklonu, który rozlokował się nad wschodnim wybrzeżem.

Po szybkim przestudiowaniu mapy, zdecydowaliśmy ruszyć na południowy-zachód do Zachodniej Wirginii, skąd według prognozy pogody sztorm przesuwał się w kierunku północno-wschodnim. Miałem nadzieję, że dzięki temu manewrowi szybciej wydostaniemy się z terenu obfitych opadów.

Plan wydawał się być dobry, gdyż już po kilku godzinach gdy dojechaliśmy do Cumberland w stanie Maryland, pogoda znacząco się poprawiła. Wyglądało na to, że sztorm przesuwa się szybciej niż sądziliśmy. Zwiedzeni urodą małego miasteczka, postanowiliśmy zostać na kilka dni. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że deszcz, przed którym uciekaliśmy to dużo bardziej rozbudowany front atmosferyczny, który w najbliższycch dniach miał zmusić do ewakuacji tysiące ludzi .

Rozbiliśmy się w parku Rocky Gap, planując pięciodniowy pobyt. Jednak już po dwóch dniach przesiadywania głównie w samochodzie i w namiocie, zniecierpliwieni i przemoczeni do suchej nitki ruszyliśmy we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Nieźle się rozpoczął nasz Sabbatical. Humory zdecydowanie nam nie dopisywały, atmosfera – tak na zewnątrz, jak i w samochodzie – była naprawdę ciężka. Chwilami obawiałem się, że za chwilę zawrócimy i z podkulonymi ogonami wrócimy do naszego normalnego życia – domu, pracy i szkoły. Na szczęście tak się nie stało.

W Zachodniej Wirgini pogoda bardzo się poprawiła. Gdy dojeżdżaliśmy do parku Dowthat na niebie nie było już ani jednej chmurki, a słońce przygrzewało jak gdyby nigdy nic. Jadąc wąską, leśną drogą prowadzącą do północnego wjazdu do parku, zaczeliśmy wszyscy śpiewać piosenki dla dzieci. Wszystkie jakie tylko znaliśmy – zarówno po polsku, jak i po angielsku. To był prawdziwy wesoły autobus!

Niestety, pech zdawał się nas nie opuszczać. Pogoda, owszem bardzo się poprawiła, ale co za tym idzie skusiła też do parku wielu weekend’owych kempingowczów. Okazało się, że w piątkowe popołudnie, wszystkie miejsca w parku są już zarezerwowane. Co było robić, znów „rozbiliśmy się” w hotelu. Tego wieczora podpisując rachunek, wiedziałem że przez tę jedną noc w Lexington nasza podróż będzie krótsza o kolejny tydzień.

W ten sposób jednak dotarliśmy do parku Smith Mountain Lake, niedaleko Roanoke, w stanie Wirginia. Dotarliśmy tu zdecydowanie wcześniej niż planowaliśmy, ale co za tym idzie pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy postój. Wspaniała pogoda podczas całego pobytu, urozmaicony program i wspaniali ludzie jakich tu poznaliśmy w pełni zregenerowały zszarpane nerwy, pozwoliły też na kilka dni relaksu i ładowania baterii przed kolejnymi etapami podróży.

Humor powrócił, a wraz z nim radość poznawania Świata. Po raz pierwszy udało nam się również wprowadzić w życie harmonogram nauczania jaki wcześniej tylko sobie zakładaliśmy. Budziliśmy się rano, by po lekkim śniadaniu spędzić kilka godzin na nauce pisania i czytania, matematyce i kilku innych przedmiotach drugoklasistki. Po wczesnym lunchu jednak nadchodziła pora na plażę, wycieczki i zajęcia praktyczne. We własnym zakresie, albo z pomocą parkowego Discovery Center i strażników parku.

Dzięki temu poznaliśmy też ciekawych ludzi, którzy podobnie jak my uczą swe dzieci w domu. Wraz z nimi wybraliśmy się też na rejs po jeziorze, a Agnieszka i Nadia miały okazję spróbować „knee boardingu”, czegoś co z perspektywy obserwatora wyglądało na mało zabawne i raczej bolesne. Dziewczyny twierdzą jednak, że bardzo im się podobało.

Jak się później okazało, panna Laurie i przygody w Wirgini bardzo naszym milusińskim utkwiły w pamięci i wielokrotnie później porównywaliśmy Smith Mountain Lake State Park do innych miejsc, które zwiedzaliśmy. Ale o tym napiszemy już w kolejnych odcinkach.

To już półmetek, pora na refleksję

Łajba na półmetku wciąż wygląda gorzej niż Latający Holender. A jednak, mimo niesprzyjających czasami wiatrów dotarliśmy daleko. Pytanie, co dalej?

Do Meksyku zacumowaliśmy trzy miesiące temu. Wydaje się jak wczoraj. Za kolejne trzy wygaśnie nasza wiza i ubezpieczenie samochodu. Trzeba będzie wyciągnąć kotwice i kontynuować rejs. Powoli dojrzewamy do decyzji o tym, którą z granic tego wspaniałego kraju będziemy musieli przekroczyć.

Kontynuowanie na południe, do Panamy nie jest chyba najszczęśliwszym pomysłem. O ile w październiku, czy listopadzie byłby to idealny kierunek, o tyle na wiosnę, czy latem może być stanowczo za gorąco. Poza tym, musimy chyba też krytycznie spojrzeć na nasze finanse. Gdybyśmy w kwietniu kontynuowali w kierunku równika, moglibyśmy zabawić w Ameryce Centralnej jeszcze przez jakieś sześć do dziewięciu miesięcy. Potem jednak musielibyśmy wrócić do domu najkrótszą z możliwych tras. Oznaczałoby to, że musielibyśmy zrezygnować z objazdówki po stanach zachodnich i północnych USA, a co za tym idzie odpuścić sobie tak magiczne miejsca jak Wielki Kanion, Zion, Yosemite czy Yellowstone. Nie, ta opcja stanowczo odpada…

Alternatywnie, moglibyśmy wyjechać na chwilkę z Meksyku, po to tylko, by po kilku dniach wrócić na kolejne sześć miesięcy, po czym zrobić podobny manewr jeszcze raz i zostać na kolejne sześć. Życie osiadłe w San Miguel de Allende jest o niebo tańsze niż podróżowanie. To z pewnością pozwoliłoby nam wszystkim (nawet mnie) opanować nie tylko podstawy hiszpańskiego, ale zacząć się nim dosyć swobodnie posługiwać. Dało by to nam również sporo dodatkowego czasu na przemyślenia dotyczące naszej przyszłości. Tyle tylko, że w międzyczasie Alstom’owa oferta przyjęcia syna marnotrawnego w mrówcze szeregi dawno by już wygasła. No i oczywiście nie jestem pewien, czy na dłuższą rękę podołałbym meksykańskim temperamentom.

W końcu, wracając do naszych oryginalnych założeń, odbijając teraz na północ spod zwrotnika raka, pod którym właśnie zimujemy, wjechalibyśmy z powrotem do Stanów Zjednoczonych na początku wiosny, by po trzech miesiącach włóczęgi wrócić do domu w środku lata. Jest to opcja zdecydowanie najkrótsza, aczkolwiek kompatybilna – nie tylko z porami roku, rokiem szkolnym, ale również warunkami umowy wynajmu naszego domu. Przyznam, że w tej chwili ta właśnie opcja wydaje się najbardziej prawdopodobna.

Nie jesteśmy już co prawda uwiązani do konkretnego miejsca na ziemi i jeżeli los zechce nas obdarować jakimś ciekawym wyzwaniem, gotowi jesteśmy stawić mu czoła w każdym (prawie) zakątku świata. Jak mawiają: tam dom Twój, gdzie serce Twoje. Nauczeni doświadczeniami tej wycieczki, wiemy jak niewiele nam w życiu potrzeba i jak niewiele rzeczy ma prawdziwą wartość. Tym niemniej, po dziesięciu latach w zachodniej części stanu Nowy Jork, nauczyliśmy się region ten kochać za piękno krajobrazu i tolerować najdziwniejsze nawet anomalie pogodowe. Jedynie, co do podatków nie mogę się jeszcze przekonać.

Tak więc na dzień dzisiejszy, nie jesteśmy ani o krztynę mądrzejsi niż byliśmy przed wyjazdem, dalej nie mamy konkretnych planów i tylko rozkoszujemy się słońcem i hulaszczym życiem. Nasza łajba wciąż w opłakanym stanie, i choć dotarliśmy nią aż do Centralnego Meksyku, nie mamy wątpliwości, że więcej w tym było szczęścia niż umiejętności. Nie znaleźliśmy jeszcze sposobu na życie, ale też nie poddajemy się jeszcze. W końcu to dopiero półmetek, a rejs wciąż trwa jeszcze!

Koniec Wakacji

Podsumowanie pobytu w Europie, plany na dalszą podróż i kilka mniej cenzuralnych zdjęć.

Pod koniec sierpnia sytuacja pogodowa w Europie wreszcie się unormowała. Choć upały są teraz niesamowite, to jednak mam nadzieję, że nie będziemy już musieli wracać do deszczu i chłodu. Szanse są, tym bardziej, ze nasz pobyt tutaj kończy się już w niedzielę. Zostały już tylko trzy dni na pożegnania i przygotowania do powrotu.

Ostatnich sześć tygodni upłynęło zdecydowanie szybciej niż byśmy sobie tego życzyli. Odwiedzaliśmy Rodzinkę i starych znajomych, dużo jedliśmy i alkoholu nie wylewaliśmy za kołnierz (to ostanie to tak naprawdę tylko niżej podpisany, reszta wyprawy prowadziła zdecydowanie zdrowszy tryb życia).  Znaleźliśmy też wielu chętnych do czasowego przyłączenia się do naszej włóczęgi. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

W poniedziałek lecimy do Toronto. Wiesiek zaoferował nam swą pomoc w przedostaniu się na południową stronę Ontario, co znaczy że już wieczorem tego samego dnia będziemy w Livoni. Tam zostaniemy u Małgosi i Sławka, naszych sąsiadów którzy równie chętnie zaoferowali nam gościnę. Nasz dom jest już wynajęty i wprowadzili się do niego nowi mieszkańcy. Może będziemy mieli okazję ich poznać, może nie… W Livoni zostaniemy do czwartku, kiedy to oficjalnie rozpocznie się nasza wyprawa – prawdę powiedziawszy dopiero teraz zorientowałem się, że to pierwszy września!

Pierwszych pięć dni spędzimy w Allegany National Park na granicy Nowego Jorku i Pensylwanii. Jeszcze nie zdecydowaliśmy co potem. Są dwie opcje: południe albo zachód. Ze względu na zbliżającą się jesień, trasa wiodąca wzdłuż wschodniego wybrzeża USA i wokół Zatoki Meksykańskiej wydaje się bardziej prawdopodobna. Chcielibyśmy wjechać do Meksyku na początku listopada, więc jest to droga zdecydowanie krótsza, a co za tym idzie mniej męcząca dla dzieciaków. Z drugiej strony, jadąc na południe będziemy musieli odłożyć wizytę u znajomych z Chicago na kolejny rok. Żeby pobujać się po parkach na zachodnim wybrzeżu, wracając musielibyśmy przekroczyć granicę w Arizonie pod koniec kwietnia. Mielibyśmy wtedy cztery miesiące na to by w spokoju dotrzeć do domu pod koniec lata. Gdybyśmy teraz ruszyli na zachód, nasza mała wyprawa zamieniłaby się szybko w wyścig z czasem, czego przecież tak bardzo chcemy uniknąć.

Na zakończenie kilka zdjęć, które zrobiliśmy podczas naszego pobytu w Europie i które nie kwalifikują się do żadnej innej galerii. Zdjęcia z naszych podróży opublikowałem na anglojęzycznym blogu.

Olo zmęczony całym dniem zabaw.
Robert podczas pracy nad blogiem.
Olo i Nadia w kapieli.

Pokazy lotnicze w Geneseo

Kilka słów o tym jak nasze przygotowania do podróży nie pozwalają nam skupić się na niczym innym, a co za tym idzie chronią przed nadmiernym stresem, oraz zdjęć kilka z przed kilku lat dla zobrazowania „co na nasze niebo wlata”.

Próbuję pisać w parku. Przedsmak tego, co czekać nas będzie w podróży. Wokół pełno ludzi, gra muzyka i wszyscy się bawią. Jakaś nieznajoma pięciolatka włazi mi właśnie na głowę pytając, czy na moim laptopie mam jakieś gry. Gdy grzecznie ją zbywam, zaczyna mi opowiadać o swoich problemach z rodzeństwem. Gdzieś za mną ochotnicza straż wyjeżdża do pożaru. Hałas taki, że nie słychać nawet własnych myśli. Do tego muszę pilnować Nadii i Ola, gdy gonią się z innymi dziećmi na placu zabaw. Hmmm… Jeśli tak to ma wyglądać na co dzień, to będzie niezła jazda!

Przedwczoraj, po czternastu latach spędzonych w firmie pożegnałem się z Alstomem. Bez fanfar i bez ceregieli. Ot, krótki lunch z byłym już w tej chwili szefem i grupą najbliższych współpracowników, krótka rundka wokół biura, aby wszystkim uścisnąć dłoń i pomachać na do widzenia. Przed trzecią po południu byłem już w domu. Myślałem, że rozstanie będzie bardziej stresujące. Najwyraźniej mózg ludzki, a przynajmniej mój, jest tylko jedno procesowy i nie radzi sobie najlepiej ze stresem wielowątkowym. My w tej chwili koncentrujemy się na wynajęciu domu, jego opróżnianiu i pakowaniu do podróży. To wystarczająco dużo, jak dla nas. Praca jak widać nie zasługuje na miejsce na podium. Pewnie jak trochę już odpoczniemy to zaczniemy się przejmować faktem, że na własne życzenie staliśmy się bezrobotni i pozbawili wszelkich źródeł dochodów.

Tymczasem jednak do wyjazdu zostało nam już tylko trzydzieści osiem godzin. Dom już prawie pusty, wszyscy śpimy już na dmuchanych materacach, w domu puste ściany, a magazyn pęka już w szwach. We wtorek nasz agent ma pokazać dom potencjalnym dzierżawcom. Trzymajcie kciuki – jak dotąd wszystko idzie w miarę zgodnie z planem. Jeśli udałoby nam się wynająć dom na dniach, niczego już chyba nie brakowałoby nam do pełni szczęścia. No, może poza chwilą odpoczynku w towarzystwie Rodziny i starych znajomych. No i oczywiście kilku szklaneczek schłodzonego browaru. Ale to rozumie się przecież samo przez się…!

W ten weekend, gdy my uwijamy się pakując w kartony resztę naszego dobytku nad głowami warczą nam silniki samolotów wojskowych z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej. Meserszmity, Junkersy, Mustangi a nawet B52 i inne Zera latają nad naszym domem przez całe dnie. Szkoda, że w tym roku nie mamy czasu, by odwiedzić coroczną imprezę jaka odbywa się w ościennym Geneseo – bardzo urokliwym miasteczku uniwersyteckim. Na szczęście mam kilka zdjęć sprzed kilku lat.

14-Lip-2007 12:01, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:01, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 60.0mm, 0.003 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:06, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:03, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 53.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:06, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 80.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:04, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 53.0mm, 0.003 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:07, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:10, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 158.0mm, 0.003 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:03, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:17, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:47, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 80.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:28, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 6.7, 300.0mm, 0.002 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 13:00, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.004 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:25, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 60.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 13:02, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 48.0mm, 0.003 sec, ISO 200
 

 

Długi weekend

Dzień rozpoczęcia wyprawy zbliża się wielkimi krokami. Miniony weekend pozwolił nam na nadgonienie kilku spraw, dał również szansę na dobrą zabawę i chwilę relaksu w gronie dobrych znajomych.

klepsydraWtorek, dochodzi dziesiąta. Nie bardzo wiem, co ja tu jeszcze robię. Przecież i tak nie ma ze mnie już żadnego pożytku. Mógłbym zrobić tyle pożytecznych rzeczy w domu. W garażu jest jeszcze sporo naszego dobytku do wyrzucenia albo do wywiezienia do magazynu. Można by już się zacząć pakować, albo sprzątać dom. Albo chociaż zastanowić się nad trasą wyprawy. Ale jestem w pracy. We wtorek, ostatni wtorek…

We wtorek, tak zresztą jak i w każdy inny dzień tygodnia, większość moich kolegów stawia się tu między siódmą a ósmą rano. Niektórzy wcześniej, żeby móc zrobić więcej rzeczy w ciszy i skupieniu. Ja przyjechałem po dziewiątej. Dobrze, że w ogóle tu dziś dotarłem. Swój samochód sprzedałem już blisko trzy tygodnie temu, z motorem pożegnałem się w zeszły piątek. Z domu do pracy mam blisko dwadzieścia pięć mil. Zdecydowanie nie jest to odległość, którą chciałbym pokonywać na rowerze. Może gdybym miał na to cały dzień, a temperatura i wilgotność oscylowały w bardziej człowiekowi przyjaznych okolicach, to może bym się zdecydował. Poza tym mój rower ma dziurawą dętkę… Na szczęście mamy bardzo dobrych przyjaciół, którzy bez chwili wahania zaoferowali mi jeden ze swoich pojazdów. Jeśli stworzę tu kiedyś kącik dla sponsorów, to Rafał i Gosia z pewnością zajmą w nim miejsce honorowe.

Dziś dotarło też do mnie, że pora już spojrzeć na nasze bilety i potwierdzić Rodzicom, o której przylatujemy, żeby mogli po nas wyjechać na lotnisko. Odnalezienie właściwego e-maila zajęło mi blisko pół godziny. Kiedy jednak spojrzałem na rozkład naszych podróży pojąłem, że nie będzie to trasa ani łatwa, ani przyjemna. Bilety zarezerwowaliśmy już w marcu. Wtedy nie przejmowaliśmy się za bardzo ani dokładnymi datami, a co dopiero trasą przelotu czy godzinami połączeń. Teraz patrzę na rezerwację i zastanawiam się jak z dwójką dzieci, trzema laptopami (sic! – to temat na osobny wpis) i nie-europejskimi paszportami zdołamy przedrzeć się przez bramki bezpieczeństwa, kontrole celną i paszportową w ciągu pięćdziesięciu minut. Zakładając oczywiście, że nasz lot z New Jersey nie będzie opóźniony, co samo w sobie jest bardzo optymistycznym założeniem. Trzeba sprawdzić, o której jest następny lot z Monachium do Katowic i mieć nadzieję, że będą w nim jeszcze wolne miejsca. Ale o takie drobnostki będziemy się starać później. Najpierw musimy się spakować i pozbyć reszty niepotrzebnych klamorów.

Podczas minionego weekendu mieliśmy sporo czasu zarówno na likwidację naszego domostwa, jak również na moment rozluźnienia i kontestacji patriotycznych sztucznych ogni, meksykańskiego piwa i polskiej kiełbasy. Imprezę, połączoną z rozdawaniem naszego dobytku urządziliśmy w niedzielę. Zbiegło się to w czasie z większą imprezą masową, która tradycyjnie już przyciąga tysiące ludzi do naszej małej mieściny i skutecznie uniemożliwia wszelki ruch kołowy. W naszym regionie, zwanym Finger Lakes, Conesus jest jeziorem najdalej wysuniętym na zachód. Nie jest to zbiornik ani specjalnie duży, ani urokliwy, ale bliska odległość od Rochesteru decyduje o jego wielkiej popularności. Od wielu już lat w przeddzień święta niepodległości, mieszkańcy uzbrajają się po zęby w miliony fajerwerków, rozpalają tysiące ognisk wokół jeziora i słuchając mniej lub bardziej uzdolnionych lokalnych kapeli konsumują hektolitry alkoholu, starając się nie podpalić domu sąsiada. Nie muszę dodawać, że tego dnia ochotnicza straż pożarna jest naprawdę bardzo zajęta. Tak na marginesie, to jedna z tych rzeczy, której do tej pory nie udało mi się pojąć. Sprzedaż sztucznych ogni w stanie Nowy Jork jest nielegalna, stąd też aby je nabyć trzeba jechać aż do Pensylwanii. Posiadanie ich nie jest jednak przestępstwem. Gdzie tu logika?

Na naszą małą imprezkę udało nam się sprowadzić wszystkich prawie znajomych. Byli tak zdeterminowani, by się u nas stawić, że nie odstraszył ich nawet wirus jaki zaatakował naszego Pierwszego Majtka rozkładając go na dzień przed imprezą. Jako, że wysoka gorączka była jedynym objawem niedyspozycji, Olo zdecydował się uczestniczyć we wszystkich atrakcjach i przekazać swój „dar” pozostałem dzieciom. Biorąc pod uwagę dwudniowy okres inkubacji wirusa, dziś już spodziewamy się telefonów z podziękowaniami od rodziców. Dodam tylko, że swą chorobę Alex zawdzięcza bliźniaczkom sąsiadów. Gdyby nie ganiał za dziewczynami, nie miałby kłopotów. Ale tak to już jest z mężczyznami w naszej rodzinie…

Dzień Niepodległości

Dzień niepodległości to święto sztucznych ogni, kiełbasek i piwa. Dlaczego dziś deklarujemy własną niezależność, i co do tego ma dziurawa łajba na wzburzonym morzu.

Jest bardzo wczesny poranek. Dziś mógłbym jeszcze pospać, bo przecież rozpoczął się przedłużony, czterodniowy weekend. Będą sztuczne ognie i imprezy, parady i muzyka.  Nadchodzi czwarty lipca – dzień niepodległości. Zamiast odpoczywać przewracam się tylko z boku na bok. Tysiące myśli tłoczą się pod sklepieniem czaszki. Miliony pytań…

W dzisiejszym świecie, świadoma rezygnacja ze stałego źródła dochodu nosi znamiona niepoczytalności. Szczególnie, gdy nie ma się żadnego planu, by w najbliższym czasie dochód ten jakoś przywrócić. Jako, że decyzja podejmowana jest w imieniu nie tylko własnym, ale również nieletnich, którzy ufnie podążają twoim śladem, pewien jestem, że w jakimś zakątku świata jest to również karalne. W końcu po to mamy rządy, żeby pilnowały abyśmy nie robili takich błędów.

Za cztery dni moja kariera dobiegnie końca. Czternasty rok zamyka rozdział najemnika. Oczywiście to tylko przypadek, że zbiega się to w czasie z dniem niepodległości, ale symbolika podnosi jednak trochę na duchu. Na szczęście żyjemy w kraju gdzie jeszcze w jakimś stopniu jesteśmy w stanie sterować własnym życiem. Możemy podejmować niepoczytalne decyzje, narażać siebie i nasze potomstwo na utratę intratnych miejsc w kieracie życia. Za wszystko poniesiemy konsekwencje sami, bo żaden anioł stróż urzędnik nie da nam zawczasu po łapach. Jak dzieci, które bawią się zapałkami, mamy wolny wybór. Możemy się poparzyć, ale nikt nam zapałek z ręki nie wyrwie.

Kolejny rozdział to czas na refleksję i budowanie planów na przyszłość. Zwalniamy w tym wyścigu, bierzemy krok wstecz. Po to tylko, by móc się przyjrzeć naszemu życiu z dalszej perspektywy. Spróbować dostrzec i zrozumieć jego sens. Wyluzować i ogłosić, nawet jeśli tylko chwilową, to jednak niezależność. Przez jakiś czas będziemy się cieszyć fajerwerkami i świętować w cieplejszym klimacie. Jeśli dobrze wykorzystamy ten czas, być może nie będziemy musieli wracać do szarej rzeczywistości. Może uda nam się odnaleźć pasję i przywrócić zdolność generowania dochodu, bez potrzeby sprzedawania się do prac najemnych. Być może praca stanie się nie tylko źródłem utrzymania, ale również przyjemnością. Taką mamy nadzieję.

Łódź na wzburzonym morzu
Łódź na wzburzonym morzu

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że na dzień dzisiejszy, to właśnie myśl o potencjalnym powrocie do kieratu dodaje otuchy. To co przed nami jest nieznane i przerażające, jak biała plama na mapie życia. Nie wiemy co nas czeka na nowych lądach i obawiamy się najgorszego. Taka postawa została w nas zaprogramowana. Dlatego perspektywa powrotu do bezpiecznego, choć znienawidzonego, szablonowego żywota wydaje się jak bezpieczna przystań na wzburzonych morzach. Pytanie czy uda nam się odpłynąć od niej na tyle daleko, by odkryć nieznane kontynenty, czy też przy pierwszym silniejszym powiewie zwiniemy żagle i zacumujemy wśród podobnych nam łódek. Czy po latach opowiadać będziemy o burzy, która zniwelowała nasze plany, czy też cieszyć się będziemy z nowych zamorskich koloni? Czas pokaże.

Tymczasem dziś deklarujemy naszą własną niezależność. Znaleźliśmy łódź i szykujemy ją na ocean. Jak na razie łajba ma dziurę w kadłubie i porwany żagiel. Ale to drobnostka. Mamy wystarczająco zapału, by dokonać napraw już w drodze. Pierwszy etap naszej wyprawy to znajome wody – rodzinne miasto, w którym się wychowaliśmy. Nie potrzebne nam mapy by odnaleźć drogę, czas wykorzystamy na dokonywanie napraw – planowanie i zamykanie spraw, których nie udało nam się domknąć jeszcze na ostatni guzik.

Czas na sztuczne ognie, kiełbaski i piwo!

O mrówkach i pasikonikach

Jak tradycyjne bajki we współczesnym świecie kształtują postawy moralne Polaków, czyli dlaczego na początku dwudziestego pierwszego wieku „pasikonizm” ideologiczny jest tak popularny w niektórych mrówczych kręgach.

Wiele osób pyta, co skłoniło nas do podjęcia decyzji o wyjeździe. Pytanie wydawać by się mogło bardzo proste i takiej też wszyscy spodziewają się odpowiedzi. Tymczasem nie jest ona tak prosta jak by się mogło wydawać. A może po prostu to ja mam talent do komplikowania rzeczy…

Wersja uproszczona to: kryzys wieku średniego. Nikt do końca nie rozumie, co to określenie tak naprawdę oznacza, a jednak większość skłonna jest taką odpowiedź zaakceptować. Najwyraźniej w pewnym wieku skłonni jesteśmy do popełniania większych niż poprzednio głupstw. Jeśli więc taka odpowiedź Cię satysfakcjonuje, to proponuję poprzestać lekturę tego posta w tym miejscu i zaoszczędzony czas spędzić na oglądaniu kolejnego odcinka ulubionego serialu. Jeśli jednak psychoanaliza jest Twoim hobby, albo akurat nic ciekawego nie leci w telewizji, to czytaj dalej. Oczywiście na własną odpowiedzialność!

Nieważne w jakim jesteś wieku i co do tej pory robiłeś. Jeśli czytasz te słowa, to pewnie od czasu do czasu zadajesz sobie pytanie z gatunku: „co by było gdyby…?”. Mam na myśli te ciężkie pytania – egzystencjalne – które starasz się od siebie odsunąć. Patrzysz na otaczających Cię ludzi i ze wstydem stwierdzasz, że coś musi być z Tobą nie w porządku, bo jakoś nikt z Twojego otoczenia nie zdaje się kwestionować swojego miejsca na ziemi. Nas też to spotkało. Wbrew naszym usilnym staraniom, by pytanie od siebie odsunąć, zaczęło nam pod skórę załazić i od ciągłego drapania zaczęły nas już boleć paznokcie. Pewnego wieczora, miast jak co dzień usiąść przed telewizorem i zabić świerzbienie kolejną dawką rozrywki lekkiej, łatwej i przyjemnej, postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się naszej dolegliwości.

Powierzchownie wydawać by się mogło, że nasza dotychczasowa egzystencja ma znamiona popularnie akceptowalnego „sukcesu” – dwójka cudownych dzieci, dobrze płatna praca, duży dom na przedmieściach i inne artefakty konsumpcjonizmu. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się temu landszaftowi, to łatwo dostrzec, że brakuje mu głębi, nie ma w nim perspektywy. Zaczęliśmy się więc zastanawiać jak kilkoma pociągnięciami pędzla szkopuł ten naprawić. Myśleliśmy, myśleliśmy, aż nam wina brakło. Doszliśmy do wniosku, że jeśli czegoś w naszym życiu nie zmienimy to trudno będzie z tych naszych „jeleni na rykowisku” zrobić „słoneczniki”. Zgodziliśmy się, że zmiany muszą być radykalne.

Pierwsza pod nóż poszła praca. Nie od razu złożyłem wymówienie, ale zrobiliśmy sobie małą kalkulację. Musicie wiedzieć, że nie cierpię robić kalkulacji, a jednak jest to jedna z tych rzeczy, które dosyć dobrze mi wychodzą. Tak się również składa, że robienie kalkulacji stanowi też sporą część mojej dotychczasowej pracy. Kilkanaście kolumn i kilka setek wierszy w Excel’u, kilka skomplikowanych formuł i po pół godzinie gapienia się na numerki wyszło mi, że pracuję dla pieniędzy, nie z potrzeby serca. A zarobione pieniądze oddaję bankom w zamian za dom, w którym odpoczywam po pracy, rządowi w zamian za infrastrukturę, z której korzystam dojeżdżając do pracy i żonie w zamian za jedzenie i kilka innych rzeczy, dzięki którym nie dostrzegam, że pracuję po to by móc pracować. Oczywiście to tylko uproszczenie, bo tak naprawdę to pracuję również dlatego, bym mógł wychować kolejne pokolenie mrówek. Nie mamy za dużo oszczędności, ale postanowiliśmy spróbować na jakiś czas popatrzeć na świat z perspektywy pasikonika.

Na szczęście nie mamy zbyt wielu długów. Fakt, przez ostatnich kilkanaście lat robiliśmy sobie „przyjemności” kupując zupełnie niepotrzebne nam rzeczy. Zachowaliśmy jednak na tyle zdrowego rozsądku, by się z tego powodu nie zapożyczać. Jedynie nasz dom stanowi wyjątek. Kupiliśmy go sześć lat temu skuszeni stopami zwrotu na ówczesnym rynku nieruchomości. Potraktowaliśmy go jak inwestycję, która notabene nie była wcale aż taka udana. Trzy lata temu amerykański i światowy rynek nieruchomości pokazały swe prawdziwe oblicze. Na szczęście Rochester to nie Las Vegas i nasz dom nie stracił tak wiele na wartości. Tym niemniej spłacanie kredytu hipotecznego i płacenie podatków w obliczu utraty dochodów, nie stanowiło kuszącej perspektywy. Znów z pomocą przyszła szybka kalkulacja i wyszło nam, że życie w innych częściach świata jest nieco tańsze niż mieszkanie we własnym domu. Postanowiliśmy wynająć nasz dom i pozwolić innym ludziom cieszyć się nim i pozwolić im spłacać zarówno nasz kredyt, jak i należne miastu podatki.

Nasza chęć radykalnych zmian w życiu pozbawi nas źródła utrzymania i dachu nad głową. Dzięki temu, będziemy jednak mieli czas, by dogłębnie przeanalizować co (poza kalkulacjami), chcielibyśmy w życiu robić. Jak sprawić, by praca zaspokajała inne niż tylko materialne potrzeby. Znaleźć pasję. Dzięki odrobinie oszczędności i odzyskanej mobilności, będziemy w stanie szukać jej w najpiękniejszych miejscach na ziemi, a doświadczeniami i wspomnieniami dzielić się z dziećmi.

Gdy oszczędności się skończą, wrócimy do mrówczego życia. Albo nie wrócimy…

 

Zagadka zaginionej tablicy

Pamiętacie zaginioną tablicę, o której pisałem ostatnio…? Okazuje się, że nie tylko nie zostaliśmy okradzeni, ale również to my jesteśmy winni popełnienia przestępstwa! Otóż nasza, estetycznie nienaganna tablica informacyjna naruszyła nie tylko lokalne przepisy, lecz również uczucia samorządowców. Zostaliśmy oskarżeni o nielegalną publikację treści, które mogły zakłucić ruch pojazdów oraz o stawianie nieautoryzowanych konstrukcji na pasie zieleni przydrożnej. To oczywiście moja wolna interpretacja, gdyż określenia użyte przez lokalną władzę w celu skłonienia nas do usunięcia tablicy były zdecydowanie bardziej ubogie. Napisali nam po prostu, że wystawienie tablicy było nielegalne i jeśli jej do jutra nie usuniemy to nas zamkną do więzienia. Chyba zapomnieli o tym, że sami ją już sprzątnęli. Teraz przynajmniej wiemy gdzie jej szukać!

Nie muszę chyba wyjaśniać, że brak informacji przy wjeździe na nasze osiedle wpłynie bardzo negatywnie na naszą zdolność pozbywania się gratów zalegających garaż i inne części domu. Umieściliśmy co prawda informację o wyprzedaży w lokalnej gazetce i na Craigslist (bardzo popularnej w USA stronie z ogłoszeniami drobnymi), ale jestem przekonany, że to właśnie tablica sprowadzała do nas większość nabywców. Wygląda na to, że więcej rzeczy będziemy musieli podarować lokalnej Armii Zbawienia, albo upchać w magazynie na czas naszej nieobecności.

Sprzedaż motocykla też utknęła w martwym punkcie. Jestem pewien, że wpływ na to ma pogoda, która w ostatnich dniach zdecydowanie się pogorszyła. W poniedziałek było jeszcze bardzo ładnie, we wtorek cudem tylko uniknąłem przemoczenia skarpetek, w środę jednak szczęście zupełnie się ode mnie odwróciło. Ponoć sąsiadka, czytająca anglojęzyczne wydanie tego bloga, trzymała za mnie kciuki widząc jak wyjeżdżam rano do pracy. Na niewiele się to jednak zdało, bo w połowie drogi dopadła mnie poważna ulewa. Zmuszony byłem z podkulonym ogonem zawrócić, upchnąć motor w garażu i zabrać się za wyżymanie ubrania. Dziś pogoda jest nie lepsza, więc pomny wczorajszych doświadczeń zamówiłem sobie prywaną limuzynę w postaci kolegi z pracy. Problem z tym jedynie taki, że kolega bardziej jest ode mnie pracowity i musiałem wstać blisko godzinę wcześniej.

Wynajem domu też nie postępuje tak jak byśmy sobie tego życzyli i musieliśmy wziąść sprawy we własne ręce. Nasz agent sprowadził do tej pory jedynie jedną parę zainteresowaną wynajmem naszego domu. Zapomniał jedynie spytać ich o budżet jakim dysponują. Po wystawieniu domu na Craigslist, zaczął się jednak robić jakiś ruch i mamy kilkoro kolejnych kandydatów. Mamy nadzieję, że tym razem coś z tego wyjdzie. Trzymajcie kciuki!

Chciałbym móc napisać coś o przygotowaniach do podróży, ale chwilowo nawet nie miałem czasu się tym zająć. Na szczęście Agnieszka jest dużo lepiej ode mnie zorganizowana i wiele rzeczy załatwia za moimi plecami. Tak więc dzięki niej nasz samochód ma już zamontowany hak, na którym umocujemy bagażnik na rowery. Ma też zmienione hamulce, olej i przeszedł inspekcję. Olo wciąż przechodzi kurację mającą na celu wyzbycie go alergii. Dotychczasowe wyniki są wielce obiecujące  i wdzięczni jesteśmy pani doktor „kuropatce” jak nazywa ją Olo. Chodzi oczywiście o doktor naturopatę, która stosuje metody raczej nietypowe, by ulżyć naszemu małemu pacjentowi. Nadia zakończyła wczoraj swój pierwszy rok szkolny. Na zakończenie nie było ceremoni jakie pamiętam z przed trzydziestu lat z Polski, było za to przedstawienie, jakie dzieci przygotowały dla rodziców. W sztuce pod tytułem „Złotowłosa i trzy Niedźwiedzie”, Nadia grała rolę Złotowłosej. Chyba sobie wyobrażacie jak dumni byli jej rodzice…

To tyle w tej relacji, myślę że już niedługo zaczniemy planować szczegóły trasy. Najpierw jednak musimy zająć się ubezpieczeniami i likwidacją umów z gazownią, zakłademm enrgetycznym, dostawcą internetu itp, itd…

Zbrodnia Podczas Wyprzedaży Garażowej!

O tym, że reklama dźwignią handlu i jak krzyczące tytułu wpływają na czytelność wpisów o niczym. O tym również jaki ze mnie meteopata i dlaczego moja agenda uzależniona jest od pogody.

Blog ten ma być relacją z naszej wyprawy. Zaczęliśmy go jednak na kilka tygodni przed wyjazdem, by wytresować znajomych i Rodzinę. Jedziemy na Sabbatical, żeby odpoczywać, nie żeby odpisywać na mail’e i wysyłać pocztówki. Jesteśmy na to zbyt leniwi. Nie mówiąc już o tym, że chyba nie będzie nas stać na znaczki. Dlatego więc pojawiają się tu wpisy, które w zasadzie są o wszystkim i o niczym w szczególności. Tak jak ten.

Miniony weekend upłynął nam pod znakiem wyprzedaży garażowej. Myślę, że pozbywanie się rupieci idzie nam całkiem nieźle i gdyby nie fakt, że zostały nam już tylko trzy tygodnie do wyjazdu, to być może nawet bym sobie pogratulował. Wciąż jednak zbyt wiele rzeczy zalega w garażu i dziś właśnie dowiedzieliśmy się, że jedyni chętni na wynajęcie naszego domu właśnie zmienili zdanie. Stress podnosi ciśnienie, ale nie tracimy nadzieji.

Apropos, tracenia rzeczy. Stała się rzecz, która była naprawdę nie do pomyślenia. W naszej jakże bezpiecznej i sielankowej wręcz miejscowości dokonano kradzieży! A do tego, ofiarą przestępstwa jesteśmy my…! W sobotę, podczas, gdy my zajęci byliśmy konwertowaniem potencjalnych nabywców naszych gratów w nabywców faktycznych, jakaś niewidzialna ręka sięgnęła po naszą własność. Tablica, informująca o wyprzedaży i artystycznie ozdobiona przez Agnieszkę zaginęła w okolicznościach tajemniczych i niewyjaśnionych. Nie mam wątpliwości, że to właśnie walory artystyczne tablicy skusiły koneserów sztuki, bo przecież wartość użyteczna przedmiotu nie mogła być motywem przestępstwa. Kradzież nie tylko zraniła nasze uczucia, ale również sprawiła, że napływ nowych klientów został na kilka godzin zahamowany. Na szczęście Polak potrafi i w ciągu kilku minut powstała tablica zastępcza, stworzona ręką niżej podpisanego, zatem o walorach dużo mniej artystcznych, tym niemniej jak najbardziej skuteczna.

Największym sukcesem minionego weekend’u była sprzedaż mojego samochodu. Efekt uboczny jest taki, że z uwagą muszę teraz obserwować zmiany pogody w okolicach trasy dojazdu do pracy i starać się wpasować w okresy bezdeszczowe. Jazda na motorze, który jest teraz mym jedynym, w miarę szybkim środkiem transportu, zazwyczaj jest bardzo przyjemna, pomijając chwile, gdy z nieba woda leje się strumieniami. Starając się uniknąć przemoczenia skarpetek (i innych części garderoby) wybieram tylko takie spotkania, w których moja obecność jest konieczna i przekładam ich terminy konsultując swe decyzje z lokalną prognozą pogody.