Droga do Meksyku

Ze słonecznej Florydy, przez zimną Luizjanę aż po płaski Teksas. Jesteśmy gotowi na następny etap naszej podróży – już za kilka dni wjeżdżamy do Meksyku!

Już od dawna nie uzupełniałem tego bloga. Nie tylko nie jesteśmy już na Florydzie, ale udało nam się przemieścić o cztery duże stany dalej. Z Fort Pickens przeskoczyliśmy ponad Alabamą i Missisipi do Luizjany, gdzie zabawiliśmy przez pięć dni w parku Fontainebleau na północnym brzegu jeziora Pontchartrain.

Znaleźliśmy już zakwaterowanie na kolejny miesiąc, który spędzimy już w Meksyku. Jutro ruszamy do Brownsville, skąd przez Ciudad Victoria chcemy w piątek, albo w sobotę dojechać do San Miguel de Allende, małego miasteczka kolonialnego w centralnym Meksyku. Po trudach ostatnich dwóch miesięcy, chcemy przez chwilkę pożyć jak w miarę cywilizowani ludzie, zakosztować maksykańskich specjałów i być może nawet nauczyć się kilku słów po hiszpańsku.

Nie udawaj Greka!

Po raz kolejny rozbiliśmy się na wyspie. Tym razem u wybrzeży Pensacoli, gdzie pracujemy i wypoczywamy w promieniach jesiennego słońca.

Już od tygodnia mieszkamy na Santa Rosa, jednej z tzw. wysp barierowych u wybrzeży Pensacoli. Wyspa jest trochę jak kiszka – bardzo wąska i długa. Atrakcje w parku są w zasadzie tylko dwie – blisko dwustuletnia forteca i plaże. Forteca, poza amerykańską wojną domową to tak naprawdę za dużo akcji nie widziała i słynie przede wszystkim z tego, że pod koniec XIX jwieku osadzono tu kilku Apaczy, m.in. niejakiego Geronimo. Plaże zaś to jakieś osiemnaście mil śnieżnobiałego piasku, który czasami napradę wygląda jak śnieg. Dziewięć mil z widokiem na południe w stronę leżącego po drugiej stronie zatoki Jukatanu, kolejne dziewięć z widokiem na Pensacolę.

Kamping jest prawie u samego końca wyspy, niedaleko fortu naprzeciw latarni morskiej leżącej na terenie słynnej bazy wojskowej Pensacola. Co za tym idzie jeśli decydujemy się gdzieś z parku wyjechać to zazwyczaj jest to wycieczka całodniowa. W ciągu ostatnich sześciu dni większość czasu spędzaliśmy na plażach i na kempingu. Dwa razy odwiedziliśmy lokalną bibliotekę, by uatrakcyjnić zajęcia szkolne Nadii. Wczoraj pojechaliśmy na odbywający się w Pensacola Beach koncert Luna Fest. Dziś zaś byliśmy na greckim festiwalu w pobliżu śródmieścia.

Nadia i Olo tak wczuli się w atmosferę imprezy, że pod wieczór zaczęli udawać greków. Na nic zdawały się nasze prośby i groźby – nic nie było ich w stanie ściągnąć z parkietu. Musiałem dopiero sięgnąć po przekupstwo…

 

Chattahoochee

Jest późny wieczór. Samochód już spakowany, dzieci śpią. Noc ma być jeszcze spokojna, ale za to nad ranem spodziewamy się sztormu, który ścigał nas już od Jacksonville. Ognisko już dogasa, noc jest cicha i spokojna. Słychać tylko odgłosy krzątajacego się Franklina. Nie, nie żółwika z bajek dla dzieci, ale naszego sąsiada z obozowiska obok. No może nie do końca z obozowiska, bo mieszka wraz z żoną w przyczepie kempingowej wielkości naszego garażu. Z zewnątrz wygląda na trzy sypialnie, dwie łazienki, piwnicę i basen z jacuzzi, ale jej właściciel powiedział, że to jest ten tańszy model. Czyli chyba nie mam bąbelków… Zresztą nieważne, bo bąbelki ma w domu odległym o dwadzieścia minut drogi.

Franklin już od wczoraj kołował nad nami. Najpierw wytłumaczył nam gdzie należy i gdzie nie powinno się robić zakupów, zaoferował pomoc przy gaszeniu ogniska i jego rozpalaniu. Widać było, że szuka towarzystwa. Agnieszka widziała jego żonę tylko raz, dziś rano, gdy wyszła się na chwilkę przewietrzyć w przerwie na reklamy. Podobno gdy ma wolne, całymi dniami odpoczywa przed telewizorem, więc Franklinowi jest po prostu smutno. Dziś gdy wróciliśmy z zakupów, wydawało się, że już na nas czeka od dłuższej chwili. Bez ociągania przystąpił do sprawozdania. Okazało się, że pod naszą nieobecność wiatr zawiał tak niefortunnie, że większość naszego sprzętu poleciała w kierunku jeziora. Na szczęście sąsiad stał na posterunku i udało mu się uratować prawie wszystko. Za wyjątkiem latarenki, ktorej będziemy musieli zafudnować nowy klosz. Franklin był tak podekscytowany, że postanowiliśmy nie wspominać, gdzie zrobiliśmy zakupy, gdyż nie było to w miejscu przez niego polecanym.

Wcześniej tego ranka sąsiad z drugiej strony, poniekąd ziom, gdyż też rezydent stanu Nowy Jork, podszedł do mnie zaaferowany i pokazał na ekranie swego laptopa, że zbliża się do nas jakiś straszliwy sztorm znad Atlantyku. Muszę tu dodać, że sąsiad porusza się dwudziestometrowym autobusem, z którego dachu wyjeżdżają antety satelitarne i inne ustrojstwa, których zastosowania nawet sie nie domyślam. Myślę, że powinienem poswięcić następny post opisowi sprzętów lokalnych kempingowczów. Wracając jednak do nadchodzącej burzy, to podejrzewam, że to ta sama, przed którą szczęśliwie udało nam się wczoraj uciec z Jacksonville. Oszacowałem więc, że mimo iż ten front atmosferyczny jest dosyć rozbudowany, to jednak nie porusza się zbyt szybko. Biorąc pod uwagę, że jutro już jedziemy dalej na zachód do Pensacoli, nie sądzę byśmy bardzo musieli się go obawiać. Profilaktycznie jednak spakowaliśmy się już dziś wieczorem i rano zamierzamy wstać skoro świt, by wyruszyć w dalszą drogę jak najwcześniej.

Wracając jednak do sąsiadów, ich usłożności i troski o nasz komfort i nasze bezpieczeństwo, to nie wiem, czy jest to właśnie ta legendarna południowa grzeczność, czy też może po prostu nuda i ciekawość pchnely ich w naszą stronę. Niezależnie od motywów, jest to jednak bardzo miłe. Dzięki takim właśnie ludziom, tak tutaj, jak i we wszystkich wcześniej odwiedzonych parkach czujemy się bardzo bezpiecznie.

Nie czujemy się niczym zagrożeni nawet w Chattahoochee na Florydzie gdzie teraz jesteśmy (czy też może gwoli ścisłości w Georgii, gdzie znajduje się park). Dopiero po rozmowie z Franklinem dociera do nas, że małe miejscowości na południu borykają się z wysokim bezrobociem, niskim poziomem edukacji, biedą i narkotykami, a co za tym idzie również wzmożoną przestępczością. Nasz sąsiad jest emerytowanym policjantem, który spędził tu cale swoje życie. Bardzo barwnie opowiedział nam historie kryminalne ze swego rodzinnego miasteczka. Oczywiście z dobrych, starych lat siedemdziesiatych i osiemdziesiątych, gdy największym problemem były tu włamania – dosłownie tylko dwa – jedno do jubilera, drugie do sklepu z bronią. W obydwu przypadkach rabusie nie byli zbyt rozgarnięci. Teraz zdarzają się morderstwa, samobójstwa i przypadkowe śmierci z przedawkowania. Policja miast łapać głupkowatych złodziei musi dziś rozpracowywać dealerów koki i laboratoria produkujące amfetaminę. Postęp…?

Pisząc te słowa patrzę na jezioro i na oświetlony most na tamie. Jutro, w drodze do Pensacoli przekroczymy go równocześnie cofając się w czasie o godzinę. Chyba nadchodzi pora na zamknięcie pierwszego rozdziału tego bloga i podsumowanie wschodniego wybrzeża USA.

Jacksonville

Jacksonville to duże i nowoczesne miasto w północno-wschodniej części Florydy. Życie płynie tu wolniej, ale za to naprawdę nie ma się do czego spieszyć.

Już od kilku dni jesteśmy na Florydzie. W piątek popołudniu przyjechaliśmy do Jacksonville i rozkoszujemy się słońcem, oceanem i dobrym jedzeniem. Podobno przechodzi nad nami teraz jakiś chłodniejszy front, ale szczerze mówiąc gdyby nie telewizja, to pewnie nawet byśmy nie zauważyli. Owszem, temperatura w nocy spada do kilkunastu stopni Celsjusza, a w dzień nie przekracza dwudziestu pięciu, ale w połączeniu z błękitnym i bezchmurnym niebem stwarza warunki wręcz idealne do życia. Jest na tyle ciepło, by chodzić w krótkich spodenkach, ale też na tyle chłodno, by nie musieć włączać klimatyzacji. Jeździmy więc ze spuszczonymi szybami i wystawiamy kończyny na promieniowanie ultrafioletowe. Ja zresztą wystawiam nie tylko kończyny. Niestety, dzięki sklerozie – memu wieku  słusznej – połączenie  aktywności słońca z minimalną ilością pigmentu na mej skórze sprawiło, że wyglądam jak wąż zrzucający skórę. Nie muszę chyba dodawać, że dolegliwość ta jest wielce nieestetyczna i nadzwyczaj bolesna. Zwłaszcza w nocy…

Jacksonville sprawiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jeździliśmy już trochę po mieście i czas spędzaliśmy nie tylko w turystycznych rejonach. Wydaje się ono być czyste i bardzo bezpieczne, choć może po prostu bywaliśmy tylko w „dobrych” jego dzielnicach. Byliśmy jednak w centrum, gdzie w niedzielę trafiliśmy na festiwal filipiński, załapaliśmy się na darmową projekcję „Alicji w Krainie Czarów” (ostatnia ekranizacja z Johny Deep’em) pod jednym z mostów, widzieliśmy manty przepływające przez kanał w śródmieściu, no i oczywiście bujaliśmy się na plażach. Zarówno tych miejskich, w pobliżu osiedl mieszkalnych, wśród hoteli, jak i tych odludnych w pobliskim parku.

Hanna Park, w którym byliśmy dzisiaj sprawił na mnie duże wrażenie. Jest on położony nad oceanem i w zamian za $3 wydane na wjazdówkę, cały dzień spędziliśmy jeżdżąc na rowerach wśród palm i wydm, spacerując po wielomilowej plaży, no i oczywiście pluskając się w falach. W parku jest też kemping, który dokładnie sobie pooglądaliśmy i przyznam, że trochę nam było szkoda, że się tu nie rozbiliśmy. Jest tu też jezioro i kilka stawów z tabliczkami zabraniającymi karmienia aligatorów, szopów, oposów i… kotów. No i oczywiście place zabaw, które podbiły serca co poniektórych członków załogi.

W drodze na Florydę

O kleszcach raz jeszcze i o innych restauracyjnych zwierzętach, a także o tym co można zobaczyć w drodze na Florydę.

Przedostatni dzień miast na rajskiej wyspie spędziliśmy w punkcie pierwszej pomocy. Dzień wcześniej, jeżdżąc po lesie na rowerach Nadia złapała (drugiego już tego lata) kleszcza. Próbując go wyjąć udało nam się go zdekapitować, dzięki czemu lokalna służba zdrowia miała niepowtarzalną okazję wykazania się zdolnościami manualnymi. Teraz obserwujemy i mamy nadzieję, że nie będzie żadnych rumieni…

Ostatni dzień na Hunting Island spędziliśmy polując na kraby. Zdecydowaliśmy, że ta właśnie umiejętność może się bardzo w naszych podróżach przydać, a co za tym idzie zdecydowaliśmy się zainwestować w naukę. Okazało się, że złowienie kraba nie przedstawia specjalnie większego problemu. Zaproszenie go jednak do twojego wiaderka, to już inna bajka. Zwierzątko zdecydowanie nie lubi być gościem honorowym na obiedzie i w związku z tym walczy o życie z wielką zaciekłością. Udało nam się złapać ich jednak na tyle, że wystarczyło na sałatkę do kilku kanapek. Zaczynam rozumieć dlaczego mięso kraba jest tak drogie…

Dziś jedziemy dalej. Po tygodniu na tropicalnej wyspie i blisko miesiącu mieszkania w namiocie, zdecydowaliśmy się na tydzień odpoczynku. Będziemy mieszkać w hotelu w Jacksonville, gdzie chcemy rozplanować sobie dalsze etapy naszej włóczęgi. Po drodze wstąpiliśmy na lunch do Savannah, gdzie spotkaliśmy przemiłą parę Polaków z… Chorzowa!

 

Hunting Island, SC

Krótkie podsumowanie tego co robiliśmy przez ostatnich kilka tygodni.

Muszę przyznać, że uzupełniania dwóch blogów jest jednak stanowczo ponad moje siły. Ostatni wpis tutaj zrobiłem gdy jeszcze mieszkaliśmy w Smith Mountain Lake State Park, a tu tymczasem od blisko dwóch tygodni mieszkamy w Południowej Karolinie.

W skrócie napiszę jedynie, że tydzień w Wirginii był nadzwyczaj udany. Pogoda dopisywała, zajęć było co niemiara, a cały park do naszej dyspozycji. Nauczyliśmy się kilku rzeczy o sowach i o nietoperzach. Zaczęliśmy się orientować w terenie za pomocą kompasu, rozpalać ognisko bez zapałek i gotować na nim. Pływaliśmy na canoe i na motorówce (niektórych ciągano i za nią) i wogóle robiliśmy mnóstwo innych fajnych rzeczy.

 

Ale przyszła pora na kolejny etap naszej wyprawy i na pięć kolejnych dni zawitaliśmy do Cheraw w Południowej Karolinie. To tu właśnie urodził się Dizzy Gillespie, ojciec amerykańskiego jazzu. Jest to małe i bardzo urokliwe miasteczko, nazywanym najpiękniejszym w Dixie. Tu na głównej ulicy weszliśmy na lunch i skończyliśmy robiąc z właścicielami pierogi w zamkniętym już lokalu. Było fajnie, ale znowu nadszedł czas przekwaterowania.

 

 

W zeszły piątek dojechaliśmy na wybrzeże (po drodze gubiąc namiot), gdzie rozbiliśmy się w dżungli w parku zwanym Hunting Island. Komary pogryzły nas niemiłosiernie, a na nasze zapasy zaczęły polować okoliczne szopy. Po trzech prawie nieprzespanych nocach zdecydowaliśmy się przenieść obozowisko. Całymi dniami byczymy się na plaży, moczymy w oceanie, albo jeździmy na rowerach po piasku.

 

 

Więcej polecam czytać na anglojęzycznej stronie bloga, gdzie publikuję częściej i szerzej.

Życie w lesie

Atrakcje życia na kempingu i jak nie nudzić się wśród leśnej głuszy.

Od kilku już dni mieszkamy w lesie. Las jest oczywiście państwowy i jak najbardziej legalny. Zapewnia też podstawowe wygody, czyli toalety i prysznice z gorącą wodą. Śpimy w namiocie i dzięki sprzyjającej pogodzie nie musimy narzekać na niewygody. Prąd i dostęp do internetu zapewnia nam lokalny ośrodek kultury, czyli tzw. „Discovery Center”. Oprócz tych do życia nieodzownych spraw, instytucja ta również edukuje, nie tylko zresztą naszych milusińskich. Dziś nauczyliśmy się podstaw nawigacji za pomocą archaicznego wydawać by się mogło narzędzia, jakim jest kompas. Wczoraj zgłębiliśmy arkana żeglugi czółnem, odwiedziliśmy mieszkańców lokalnego lasu, a nawet nauczyli podstaw kuchni ogniskowej. Dziś jeszcze jedziemy podpatrywać sowy i piec ptasie mleczko na ognisku. Poza tym mamy do dyspozycji całą plażę, kilkanaście mil szlaków zarówno rowerowych, jak i pieszych i wiele innych atrakcji. Prawdę powiedziawszy, jesteśmy już nieco zmęczeni i chyba potrzebujemy kolejnych wakacji.

Plan jest taki, by przemieścić się o kolejne 8 godzin na południe, w kierunku Charleston i Savannah, do parku Hunting Island, gdzie spędzimy ostatni tydzień września. Wcześniej chcemy się zatrzymać w parku Cheraw w Południowej Karolinie. Nie żeby było tam coś specjalnie ciekawego do roboty, ale wypada akurat w połowie drogi. Zresztą nam naprawdę żadnych atrakcji chwilowo nie potrzeba…

 

 

Smith Mountain Lake State Park

Z Pensylwanii do Wirginii przez Maryland i Zachodnią Wirginię – trochę nam to zajęło, ale uciekliśmy w końcu przed deszczem i rozkoszujemy się teraz słoneczkiem i upałami.

Wczoraj księżyc był w pełni. Piękny widok, gdy na bezchmurnym niebie króluje jego jasność i przyćmiewa większość gwiazd. Nareszcie możemy się takimi widokami rozkoszować, bo przez ostatnich kilka dni nie widzieliśmy nic przez nisko zawieszone, ciężarne chmury.

Lało gdy opuszczaliśmy Altoonę. Prognoza pogody nie była korzystna dla Pensylwani, więc postanowiliśmy ruszyć na południowy zachód, do parku Big Bend w Zachodniej Wirgini. Gdy jednak dojechaliśmy do Cumberland w stanie Maryland nagle przestało padać i jakoś tak lżej nam się zrobiło na duchu. Zatrzymaliśmy się na lunch i przespacerowali po downtown. To bardzo ładne miasteczko i chyba za sprawą wielu tras rowerowych postanowiliśmy zostać w tej okolicy na dłużej. Jak się później okazało był to błąd, za który danym nam było słono zapłacić.

 

IMGP9335.JPGRozbiliśmy się w Rocky Gap State Park, gdzie dzięki paskudnej pogodzie przesiedzieliśmy dwa wieczory w samochodzie oglądając filmy na laptopie a trzeciego dnia spakowaliśmy nasz przemoczony dobytek i postanowili szukać lepszej pogody na południu. Naszym celem był Douthat State Park w Wirgini. Gdy jednak tam dojechaliśmy, okazało się, że wszystkie miejsca na polu kempingowym są  już zarezerwowane. Nie pozostało nam więc nic innego jak tylko wysuszyć sprzęt w parku miejskim i znaleść schronienie na noc w hotelu. Budżet wyprawy na tym ucierpiał, ale za to morale wyraźnie się poprawiło.

Następnego dnia zameldowaliśmy się w Smith Mountain Lake State Park. Pogoda dopisuje, nastroje również. Po weekendzie cały park mamy już prawie do wyłącznej dyspozycji. Jest tu wiele szlaków, zarówno pieszych, jak i rowerowych. Są również programy edukacyjne dla dzieci prowadzone przez personel parku. Jeśli tylko pogoda dopisze, nie będziemy się tu nudzić. A nawet gdyby, to przecież o to właśnie chodzi!

IMGP9369.JPG

Dziś rano poszliśmy na plażę, gdzie podziwiając lazurowe niebo ponad zielenią lasów wokół jeziora danym nam było spotkać rodaków. Jako, że nie dawno wróciliśmy z Polski, więc szczerze powiedziawszy nie szukałem okazji do zacieśnienia znajomości. Tym bardziej, że krajan rozpoznałem głównie po głośnym zachowaniu i niewybrednych komentarzach (obfitujących w równie charakterystyczne, co ubogie wulgaryzmy) rzucanych pod adresem mniej lub bardziej atrakcyjnych niewiast. Jakimś cudem umknęło to uwadze mej towarzysko kwitnącej małżonki, która już po chwili prowadziła z rodakami szalenie ciekawe konwersacje. Zazwyczaj taki epizod kończy się wymianą adresów i umawianiem na wspólne wypady. Tym razem jednak, po kilku minutach rozmowy, zapał Agnieszki  do zawierania nowych znajomości nieco opadł, dzięki czemu mogliśmy już bez przeszkód rozkoszować się „okolicznościami natury”.

Dam znać jeśli wydarzy się jeszcze coś ciekawego, ale szczerze powiedziawszy mam nadzieję na tydzień nudy i odpoczynku po dwóch miesiącach imprezowania.

Buckaloons

Buckaloons to kemping koło miasteczka Warren w Pensylwanii, gdzie spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi na pożegnalną, pięciodniową imprezę.

Siedem tygodni w Europie minęło jak z bicza strzelił. Ani się nie obejrzeliśmy a tu już trzeba było wracać. Celowo staraliśmy się ograniczać nasze wojaże do minimum, pozostawiając jak najwięcej czasu dla Rodziny. Tym niemniej przyznać muszę, że do USA wróciliśmy raczej zmęczeni.

W Toronto odebrał n as z lotniska Wiesiek i od razu zawiózł do Rochesteru. Tam pałeczkę przejęła Małgosia, która razem ze Sławkiem dobrze się nami zaopiekowali. Mieliśmy tylko dwa dni na to, żeby się do wyjazdu przygotować i zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy będziemy jeszcze poprawiać po drodze, ale zależało nam już na tym, by jak najszybciej ruszyć w tę podróż życia.

Pierwszych pięć dni spędziliśmy w towarzystwie znajomych (i mnóstwa komarów) na kempingu Buckaloons, koło miasteczka Warren na obrzeżach parku Alegheny State Forest w Pensylwani. Dzięki w miarę sprzyjającej pogodzie, obfitości jadła i trunków, a przede wszystkim doborowemu towarzystwu, czas minął niepostrzeżenie szybko.

 

 

Dziś piszę te słowa siedząc na placu zabaw centrum handlowego w miasteczku o uroczej nazwie Altoona. Jesteśmy w Pennsylwani i gdy ja zajmuję się dziećmi, Agnieszka uzupełnia braki w naszej garderobie. Mieliśmy spać na kempingu, w parku Seven Points nad jeziorem Raystown, ale przechodzący nad północnym wschodem Stanów Zjednoczonych front niżowy skutecznie te plany pokrzyżował. Jeszcze wczoraj udało nam się poskładać namiot, materace, śpiwory i w miarę sucho umknąć przed nadchodzącym oberwaniem chmury. Jadąc na południe bezradnie przyglądaliśmy się rozwojowi wypadków. Padało coraz mocniej i nic nie wskazywało na to, że się w najbliższym czasie rozchmurzy. Zdecydowaliśmy się na spędzenie nocy w hotelu, gdzie w końcu mogliśmy przestudiować prognozę pogody. Miny nam nieco zrzedły, gdy się okazało, że szanse na zobaczenie słońca w tych okolicach są przez następne kilka dni raczej znikome.

Dziś rano postanowiliśmy więc, że ruszymy dalej na południe, do zachodniej Wirginii, gdzie zgodnie z przewidywaniami meteorologów powinno już być w miarę sucho.

Koniec Wakacji

Podsumowanie pobytu w Europie, plany na dalszą podróż i kilka mniej cenzuralnych zdjęć.

Pod koniec sierpnia sytuacja pogodowa w Europie wreszcie się unormowała. Choć upały są teraz niesamowite, to jednak mam nadzieję, że nie będziemy już musieli wracać do deszczu i chłodu. Szanse są, tym bardziej, ze nasz pobyt tutaj kończy się już w niedzielę. Zostały już tylko trzy dni na pożegnania i przygotowania do powrotu.

Ostatnich sześć tygodni upłynęło zdecydowanie szybciej niż byśmy sobie tego życzyli. Odwiedzaliśmy Rodzinkę i starych znajomych, dużo jedliśmy i alkoholu nie wylewaliśmy za kołnierz (to ostanie to tak naprawdę tylko niżej podpisany, reszta wyprawy prowadziła zdecydowanie zdrowszy tryb życia).  Znaleźliśmy też wielu chętnych do czasowego przyłączenia się do naszej włóczęgi. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

W poniedziałek lecimy do Toronto. Wiesiek zaoferował nam swą pomoc w przedostaniu się na południową stronę Ontario, co znaczy że już wieczorem tego samego dnia będziemy w Livoni. Tam zostaniemy u Małgosi i Sławka, naszych sąsiadów którzy równie chętnie zaoferowali nam gościnę. Nasz dom jest już wynajęty i wprowadzili się do niego nowi mieszkańcy. Może będziemy mieli okazję ich poznać, może nie… W Livoni zostaniemy do czwartku, kiedy to oficjalnie rozpocznie się nasza wyprawa – prawdę powiedziawszy dopiero teraz zorientowałem się, że to pierwszy września!

Pierwszych pięć dni spędzimy w Allegany National Park na granicy Nowego Jorku i Pensylwanii. Jeszcze nie zdecydowaliśmy co potem. Są dwie opcje: południe albo zachód. Ze względu na zbliżającą się jesień, trasa wiodąca wzdłuż wschodniego wybrzeża USA i wokół Zatoki Meksykańskiej wydaje się bardziej prawdopodobna. Chcielibyśmy wjechać do Meksyku na początku listopada, więc jest to droga zdecydowanie krótsza, a co za tym idzie mniej męcząca dla dzieciaków. Z drugiej strony, jadąc na południe będziemy musieli odłożyć wizytę u znajomych z Chicago na kolejny rok. Żeby pobujać się po parkach na zachodnim wybrzeżu, wracając musielibyśmy przekroczyć granicę w Arizonie pod koniec kwietnia. Mielibyśmy wtedy cztery miesiące na to by w spokoju dotrzeć do domu pod koniec lata. Gdybyśmy teraz ruszyli na zachód, nasza mała wyprawa zamieniłaby się szybko w wyścig z czasem, czego przecież tak bardzo chcemy uniknąć.

Na zakończenie kilka zdjęć, które zrobiliśmy podczas naszego pobytu w Europie i które nie kwalifikują się do żadnej innej galerii. Zdjęcia z naszych podróży opublikowałem na anglojęzycznym blogu.

Olo zmęczony całym dniem zabaw.
Robert podczas pracy nad blogiem.
Olo i Nadia w kapieli.