Ostatni Etap Podróży

Jesteśmy już w domu. Nadrabiając jednak zaległości opisujemy co działo się podczas ostatnich sześciu tygodni naszej wycieczki.

W połowie czerwca dodałem ostatnią relację z naszej podróży. Pisałem wtedy, że jesteśmy w Oregonie. Dziś stukam w klawiaturę już z domu. Siedem, czy osiem tygodni minęło jak z przysłowiowego bicza strzelił. Miast odkrywania nowych miejsc, próbujemy się odnaleźć w rzeczywistości, którą zostawiliśmy za sobą ponad rok temu. Nie jest łatwo, ale to oczywiście temat na osobny wpis. Dziś chciałbym po prostu dokończyć relację z naszych wędrówek.

Jak pisałem, Kalifornię pożegnaliśmy na wybrzeżu, w Parku Narodowym Redwood. Oregon postanowiliśmy poznać głównie od  wschodniej strony gór Kaskadowych. Zaplanowałem tak przede wszystkim ze względu na pogodę. W dolinie bowiem,  między niziutkimi górkami nad brzegiem oceanu (Oregon Coast Range), a wysokimi, biegnącymi równolegle do Oceanu Kaskadami zazwyczaj zatrzymują się masy wilgotnego powietrza znad Pacyfiku, które to ponoszą odpowiedzialność za pogodową kiepską renomę północnej części wybrzeża Pacyfiku USA. Przy zaledwie 58  (statystycznie) dniach słonecznych w roku, trudno o dobre samopoczucie, zwłaszcza u meteopatów takich jak ja. Zdecydowanie trudniej jest też wycyrklować z bezdeszczową pogodą. Choć dla większości ludzi bez znaczenia, gdy jedynym dachem nad głową jest cienki kawałek materiału, zaczyna to stanowić ważne kryterium w wyborze drogi. Kaskady, z ich wiecznie ośnieżonymi szczytami są wystarczająco wysokie, by zatrzymać chmury po ich zachodniej stronie. Dlatego też z Grants Pass, przez Ashland udaliśmy się do Klamath Falls, gdzie spędziliśmy kilka dni nad Agency Lake.

Najciekawszą atrakcją w okolicy Klamath Falls jest oczywiście Crater Lake, czyli Jezioro Kraterowe. Jest to dosyć sporych rozmiarów zbiornik kryształowo czystej wody powstały przez akumulację opadów deszczu i śniegu w kalderze, czyli zagłębieniu powstałym przez zapadnięcie się szczytowej części wulkanu. Według natenczas zamieszkujących te tereny Indian szczepu Klamath, góra Mazama uległa zniszczeniu w trakcie pojedynku pomiędzy Skell’em, bogiem niebios i Llao, bogiem podziemi. Jak zwykle poszło o kobitkę…

Dwie godziny na północ od Crater Lake znajduje się Bend, małe miasteczko u podnóży pokrytych śniegiem wulkanów. Tu, na kempingu poznaliśmy ciekawych ludzi z okolicy Portland, których zresztą później mieliśmy jeszcze okazję odwiedzić. Ich pięcioletni syn podszedł do naszych dzieci pytając o ich imiona. Gdy mu odpowiedzieli, zapytał Nadii:

 – Czy ta dziewczynka obok Ciebie, to Twoja siostra?

Nie – odpowiedziała Nadia – to mój brat.

Ale ja mówię o tej blondynce siedzącej na kamieniu obok Ciebie. Czy to Twoja siostra?

Nie, to jest mój brat, Alex.

Nie, nie, ta mała dziewczynka w niebieskim sweterku. Czy to Twoja siostra? – upierał się chłopiec.

Nadia z desperacją na twarzy zwróciła się (po polsku) do nas, mówiąc:

Możecie mu powiedzieć, że Olo jest chłopcem…?

Tak, Alex jest chłopcem, bratem Nadii – powiedziała Agnieszka zwracając się do naszego gościa.

Hmmm… – tylko na chwilę zbiło go to z  tropu, gdyż już po chwili indagował dalej – …jesteś pewna?

 Olo już się obawiał, że będzie musiał ściągnąć spodnie, na szczęście jednak Seamus dał się przekonać. Tak właśnie zaczęła się nasza znajomość z Jennifer, Kevinem i ich synem-niedowiarkiem.

Kilka dni później odwiedziliśmy ich w ich domu na przedmieściach Vancouver, skąd po kilku dniach suto zakrapianych imprez i zwiedzania okolicy, udaliśmy się wszyscy na… lekcje windsurfingu! The Dalles jest małym miasteczkiem na południowym brzegu rzeki Kolumbia (Columbia River), kilka mil na wschód od  Hood River, znanego jako światowa stolica windsurfingu. Nasz nauczyciel jeszcze rano leczył kaca klinem, by po południu zabierać swego syna i nasze dzieci na przejażdżki po sporych rozmiarów rzece. Lepiej on, niż my…

W samym Vancouver spędziliśmy jednak więcej czasu, bo odwiedziliśmy również znajomych naszych znajomych, którzy teraz… są też naszymi znajomymi. U Janusza i Joli pomieszkaliśmy przez kilka słonecznych dni,  robiąc zaległe pranie i gadając o wszystkim i o niczym. Odwiedziliśmy też pobliskie Portland, gdzie trafiliśmy na olbrzymi sobotni targ, paradę gejów i wyścig nagich rowerzystów. Już chociażby ze względu na zdjęcia im zrobione przez Agnieszkę polecam lekturę wpisu poświęconego Portland na anglojęzycznej stronie tego bloga.

Chwilę jeszcze się wahaliśmy, czy kontynuować naszą podróż na północ, ale jak już wspomniałem pogodowo-niestabilna sytuacja na wybrzeżu sprawiła, że zdecydowaliśmy się skręcić w prawo (patrząc na mapę), to jest na wschód i ruszyć w kierunku Boise, gdzie czekała na nas znajoma Agnieszki, jeszcze ze studiów. Zatrzymaliśmy się z jej rodziną przez cały weekend, znowu robiąc sobie krótkie wycieczki po okolicy poznając, zupełnie nam wtedy obce Idaho. Muszę przyznać, że bardzo nam się spodobało. Okolice Boise okazały się bowiem prawdziwą Mekką dla miłośników przygód i mocnych wrażeń. Zimą narty i snowboard, latem rafting, kajaki, rowery – wszędzie mnóstwo ludzi uprawiających sporty – Idaho śmiało może stawać w szranki z sąsiednimi stanami o miano stolicy sportów amatorskich USA.

Następnym dłuższym przystankiem był Park Narodowy Yellowstone. Mimo, iż powszechnie znany, dla nas był zagadką. Fakt, że słyszeliśmy wcześniej o gejzerach, o pięknych widokach, bogatej faunie i florze, ale tak naprawdę nie rozumieliśmy dlaczego park jest tak wielki (ma blisko 3500 mil kwadratowych – 9000 km2) i każdego roku odwiedzają go miliony ludzi z całego świata. Nie wiedzieliśmy czego tak naprawdę mamy się spodziewać i sparzeni trochę komercją Yosemite, obawialiśmy się najgorszego. Na szczęście okazało się, że dzięki swym rozmiarom, park potrafi pomieścić tłumy turystów swobodnie i jedynie wokół hoteli i najsłynniejszych atrakcji (takich jak Old Faithful czy Mammoth Hot Springs) skupiska ludzi przypominały o tym, że żyjemy jednak w XXI wieku. Nawet na kempingu, otoczeni zewsząd przez innych ludzi, bardzo wyraźnie odczuwaliśmy bliskość natury. Przede wszystkim za sprawą bizonów, które to spały prawie opierając się o nasz namiot, a ich chrapanie usypiało nas do snu…

W Yellowstone spędziliśmy cztery dni, lecz równie dobrze moglibyśmy spędzić cztery tygodnie, a i tak wyjeżdżalibyśmy z niedosytem. Na szczęście bezpośrednio na południe znajduje się Park Narodowy Grand Teton, gdzie rozbiliśmy się na kolejne trzy noce. Uroda parku opiera się głównie na dramatycznej scenerii powstałej w wyniku ruchu płyt tektonicznych. Nazwa parku pochodzi od pasma górskiego Teton i jego najwyższego szczytu (Grand Teton). Dla co bardziej spostrzegawczych czytelników tego bloga od razu potwierdzam – tak, nazwa rzeczywiście pochodzi z języka francuskiego i oznacza „wielki cyc”. Najwyraźniej wczesnym odkrywcom wszystko kojarzyło się z jednym podczas ich długich wypraw…

Jak pisałem wcześniej, kiedy pod koniec kwietnia opuszczaliśmy Zion, przyrzekłem sobie, że jeszcze wrócimy do Utah, by odwiedzić resztę kanionów. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu… Wyjeżdżając z Grand Teton 3 lipca dokonaliśmy nocnej teleportacji do oddalonego o 550 mil (ok. 900 km) Bryce. Większość załogi przespała tę część wycieczki, która za sprawą egipskich prawie ciemności i tak do bardzo widokowych raczej nie należała. Jedyną atrakcją po drodze było tylko Provo, średniej wielkości miasteczko w stanie Utah, którego wszyscy (chyba) mieszkańcy, wylegli w środku nocy na ulice, by machając serdecznie uświęcić nasz przejazd…! Albo to, albo po prostu bawili się na ulicach na festynie zorganizowanym z okazji Dnia Niepodległości…

W Bryce, który jest stosunkowo małym parkiem, spędziliśmy kilka dni. Czas spędzaliśmy głównie na pieszych wycieczkach w głąb kanionu, jak również jeżdżąc na rowerach nad jego krawędzią. Wyjeżdżając, obraliśmy kurs na Arches, kolejną ze znanych atrakcji widokowych Utah. Po drodze odwiedziliśmy Park Narodowy Capitol Reef, znany z dramatycznych formacji skalnych i petroglifów.

W Moab rozbiliśmy się znowu na kilka dni, by w czasie naszego pobytu odwiedzić nie tylko Arches, ale również Canyonlands – kolejne dwa z parków narodowych południowej części Utah. Obydwa z nich są widokowo bardzo interesujące – monumentalnej wielkości głazy, urwiska, otwarte przestrzenie – jednak przez dominujące nad okolicą brązy i brak zieleni zaczęły się w nas budzić tęsknoty… Po kilku dniach spędzonych na brunatnych patelniach, z piskiem opon ruszyliśmy na północ.

Dokładnie rzecz biorąc, ruszyliśmy znowu na północny wschód. Kolejnym przystankiem było znane nam już z poprzednich wojaży  Granby, w stanie Kolorado. Miasteczko to leży w górach Skalistych, przy wjeździe do Parku Narodowego Rocky Mountain. Ze względu na wysokość na jakiej położony jest park, nie zdecydowaliśmy się na dłuższe rozbijanie obozowiska. W parku spędziliśmy cały dzień, podziwiając widoki i słuchając opowieści rangerów, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.

Zbaczając trochę z drogi odbiliśmy na północ, by pod Rapid City odwiedzić leżący w górach Czarnych (Black Hills) Park Narodowy Wind Cave, z jego niezbadanym systemem jaskiń i znaną z widokówek górę Rushmore. O ile jaskinie były naprawdę ciekawe, o tyle patriotycznie-pompatyczna otoczka działalności komercyjnej pod okiem czterech prezydentów wykutych w skale raczej rozczarowuje. Trochę zniesmaczeni pojechaliśmy sprawdzić indiańską alternatywę, tj. wykutego w skale wodza Crazy Horse. Tu było jeszcze gorzej – do tego stopnia, że zdecydowaliśmy się zaoszczędzić 27 dolarów i pooglądać sobie głowę indiaanina wykutego w skale z bezpiecznej odległości… Na wschód od Rapid City odwiedziliśmy ostatni z Parków Narodowych na naszej drodze – Badlands. Pogoda w nocy przypominała tę z Doliny Śmierci – gwałtowny, gorący wiatr nie pozwalał zasnąć i targał namiotem do tego stopnia, że porozrywał jego wierzchnią powłokę. Po zaledwie jednej  nocy musieliśmy pożegnać się z naszym „domkiem”. Służył nam dzielnie od Teksasu, przez cały Meksyk, stany południowe i zachodnie, pustynie i góry. Przeżył słońce, burze i wichury, poległ dopiero na Wielkich Równinach w Południowej Dakocie.

Przez kolejnych 900 mil naszej wyprawy podziwialiśmy… pola kukurydzy. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilkę w Sioux Falls, po czym już bez przerwy jechaliśmy aż do przedmieść Chicago. Tam zatrzymaliśmy się na dłużej u znajomych jeszcze z lat dzieciństwa. Dzieciarnia bawiła się świetnie, my zresztą też! Jeździliśmy na rowerach, pluskali w basenie, rozgrywali mecze ping-ponga i odwiedzali pobliskie atrakcje. Przez ponad tydzień (nad)używaliśmy gościnności, a co poniektórzy również i… środków wyskokowych. Dopiero gdy ból głowy ustąpił, a kierowca był w stanie kontynuować podróż, ruszyliśmy (powoli i ostrożnie) w ostatni już etap naszej podróży.

W Ohio zatrzymaliśmy się na noc w Sandusky, nad jeziorem Erie, tym razem jednak nie odwiedziliśmy słynnego parku rozrywki Cedar Point. Pozwiedzaliśmy za to malutkie miasteczko, zatrzymaliśmy się w marinie, po czym ruszyliśmy dalej. Oczekiwanie nie pozwalało nam się skoncentrować na niczym innym. W końcu kolejny przystanek miał być w naszym rodzimym stanie… Nowy Jork.

Planowaliśmy, że zatrzymamy się w Parku Stanowym Allegany. Dopiero jednak gdy minęliśmy już Jamestown zorientowaliśmy się, że noc, czy dwie w lesie będą wymagały uzupełnienia zapasów, a co za tym idzie również wizyty w większym sklepie. Wjazd do parku jest w pobliżu małej miejscowości o wdzięcznej nazwie Salmanca. Miasteczko to znajduje się na terenie rezerwatu Indian Seneca i poza kilkoma motelami i kasynami, nie oferuje zbyt wielu udogodnień dla podróżnych. Następnym większym miastem po drodze był Olean, kilkanaście mil na wschód od parku. Dojechawszy tam zdecydowaliśmy nie wracać już na zachód, a raczej kontynuować w kierunku Watkins Glen, gdzie pod koniec tygodnia umówieni byliśmy z „komitetem powitalnym”, tj. znajomymi którzy postanowili uczcić nasz powrót wspólnym biwakiem.

Południowa część stanu Nowy Jork nie obfituje jednak w parki i pola namiotowe. Zmyleni przez wskazania GPS’a odwiedziliśmy jedno z nich, jak się okazało nieistniejące, po czym ciągnięci chyba siłą grawitacji wylądowaliśmy na dwie noce w malowniczym Stony Brook – zaledwie 20 mil od domu.

Dlaczego nie pojechaliśmy do domu…? Wtedy jeszcze mieszkali w nim jeszcze ludzie, którzy go od nas wynajęli na cały rok. Byliśmy już tak blisko, a jeszcze przez tydzień musieliśmy poniewierać się po kempingach… Do tego pogoda, która podczas całej prawie podróży wprost nas rozpieszczała, zaczęła być nieco humorzasta. Nad południową częścią stanu przechodziła bardzo gwałtowna nawałnica, która na swej drodze łamała drzewa i przewracała samochody. Nim więc pojechaliśmy do Watkins Glen, odwiedziliśmy… naszą sąsiadkę, która przenocowała nas podczas burzy!

W parku stanowym Watkins Glen spędziliśmy ostatni weekend naszej wycieczki. Bawiliśmy się świetnie – dobrze było zobaczyć znajome twarze i przy ognisku opowiadać o przygodach. Co ciekawe, mimo że minął już rok od naszego ostatniego spotkania, wydawało nam się, że rozstawaliśmy się zaledwie wczoraj…

Pod koniec lipca wróciliśmy w końcu pod własny dach. Lokatorzy podczas naszej nieobecności bardzo dbali o nasz dom, choć ogród pozostawiał jednak sporo do życzenia. Ostatnie dwa tygodnie spędziliśmy doprowadzając go do porządku. To jednak jest już zupełnie inna historia…

California Über Alles

Kalifornia to jeden z piękniejszych stanów USA. Jest to również najbardziej zadłużony z nich.

Już od kilku dni jesteśmy w Oregonie, ale skoro w Kalifornii spędziliśmy pięć tygodni, to chyba warto zrobić krótkie podsumowanie. Jeżdżąc zygzakiem ze wschodu na zachód i z powrotem na wschód, z południa na północ i znowu na południe, mieliśmy okazję poznać kilka ciekawych miejsc w tym stanie.

Kalifornię powitaliśmy w Death Valley i na dzień dobry zostaliśmy skonfrontowani z niebotycznie wysokimi cenami paliwa, którym dorównywała jedynie temperatura.

Masyw Sierra Nevada zaczęliśmy zwiedzać od południa, od Giant Sequoia National Forest, przez park narodowy o tej samej nazwie, aż do Kings Canyon. Góry przywitały nas słoneczną, aczkolwiek raczej chłodnawą pogodą. Dwie noce na wysokości 6700 stóp (trochę ponad 2000 metrów) przemroziły nam co poniektóre części ciała. Nocą temperatura spadała do około 28 st Fahrenheita (tj.  -2 st C), dzięki czemu postanowiliśmy odpuścić sobie nocowanie w Kings Canyon. Zjechaliśmy więc na zachód do podnóża Sierry, by odtajać przez kilka dni na małym jeziorkiem w pobliżu Fresno. Tutaj po raz pierwszy przekonaliśmy się o tym, że Kalifornia jest już na progu bankructwa. Noclegi w parkach stanowych są tu dwukrotnie droższe niż w większości stanów wschodniego wybrzeża.

Wizyta w Yosemite była nadzwyczaj krótka, ale za to udana. Tłumy ludzi odwiedzające to piękne miejsce sprawiają, że park ten bardziej przypomina czteropasmową autostradę z pięknymi widokami, niż miejsce gdzie można odpocząć. Mimo, że wjechaliśmy do parku w środku tygodnia, to jednak nie było już miejsc w dolinie i musieliśmy nocować na kempingu oddalonym o dwadzieścia mil od większości malowniczych szlaków. Okazało się jednak, że dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzia i kuguara, obydwa w odległości zaledwie pół mili od siebie. Uznaliśmy więc, że wizyta się udała i mimo, że nie mieliśmy okazji przespacerować się żadnym z dużo bardziej uczęszczanych szlaków, Yosemite wspominać będziemy bardzo mile.

Uciekając przed weekendowymi tłumami, schroniliśmy się nad kolejnym małym jeziorkiem, tym razem w pobliżu Modesto. Tu przekonaliśmy się, że parki stanowe nie tylko są drogie, ale niektóre z nich są również bardzo zniszczone. O najeździe lokalnych „buraków” nie wspomnę…

Kolejny przystanek to Valley Springs, mała mieścina (w zasadzie to zaledwie skrzyżowanie dwóch dróg) nad sztucznym zbiornikiem wodnym zbudowanym przez US Army Corps of Engineers. Standard kempingu był na tyle wyższy, a cena noclegów na tyle niższa niż w parkach stanowych, że zdecydowaliśmy się zostać tu na cały tydzień. Mieliśmy w końcu okazję odpocząć od jeżdżenia po górach a także skupić się na nadrabianiu lekcji z naszymi milusińskimi.

Kolejny tydzień spędziliśmy w Sacramento odwiedzając znajomych jeszcze z Hornell, a także ludzi, których poznaliśmy już w Zion, a później natknęliśmy się na nich jeszcze raz w Death Valley. Weekend spędziliśmy w downtown, świętując naszą dziesiątą rocznicę ślubu na koncercie lokalnej grupy punk-rockowej, odwiedzając odrestaurowane centrum, muzeum kolejnictwa i przy kilku butelkach dobrego kalifornijskiego wina wspominając stare, dobre czasy… Po weekendzie przenieśliśmy się pod Folsom, gdzie pływaliśmy na kajakach, jeździli na rowerach, grillowali, smażyli na słońcu i pływali.

Następnym przystankiem miało być San Francisco, ale niestety nadchodzący Memorial Day Weekend (czyli oficjalne rozpoczęcie lata i sezonu kempingowego w stanach północnych) pokrzyżowało nasze plany. W związku z tym ruszyliśmy na północ Sonoma Valley, gdzie przeczekaliśmy oblężenie weekendowych kampingowczów w stosunkowej ciszy i spokoju. Samo miejsce też okazało się bardzo urokliwe, rozkoszowaliśmy się więc pogodą, pieszymi wędrówkami po górach i dobrym winem.

Po weekendzie zjechaliśmy wzdłuż wybrzeża z powrotem na południe, by zobaczyć sławne San Fran. Samo miasto jest całkiem fajne, ale jak większość dużych miast na świecie jest też bardzo drogie i wiecznie zakorkowane. Nie zabawiliśmy długo…

By znowu nabrać oddechu, zaszyliśmy się w kolejnej małej mieścinie o znajomo brzmiącej nazwie Corning (miasteczko o tej samej nazwie znajduje się również w Nowym Jorku, gdzie mieszkaliśmy przez ostatnich dziesięć lat). Tutaj na brzegu rzeki, pod mostem, na łonie natury większość czasu spędzaliśmy na odpoczynku, „robieniu szkoły” i na… szukaniu pracy. Przez ostatnich kilka tygodni był to zresztą temat przewodni naszych, a przynajmniej moich przygód….

Nieco na północny wschód od Corning znajduje się kolejny z parków narodowych: Lassen Volcanic, gdzie dymiące gejzery i zapach siarki dominują nad pokrytym śniegiem krajobrazem. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewaliśmy się zobaczyć śniegu podczas naszej rocznej wycieczki. A już na pewno nie sądziliśmy, że zobaczymy go w Kalifornii…

Kolejnych kilka dni mieszkaliśmy nad jeziorem Shasta i Trinity, gdzie ślęczeliśmy nad matematyką i wisieliśmy na telefonach z potencjalnymi i mam nadzieję przyszłymi pracodawcami. Odwiedziliśmy bibliotekę w Redding, pojechaliśmy szukać złota, połaziliśmy po lesie i po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy… zmokliśmy. Na szczęście udało nam się schować w sporych rozmiarów centrum handlowym i przeczekać burzę gradową.

Potem ruszyliśmy na zachód. Na wybrzeżu, w miasteczku Eureka dokonaliśmy w końcu odkrycia na miarę Archimedesa! Zrozumieliśmy w końcu czego nam w życiu brakowało i co sprawiło, że ruszyliśmy na tę „wyprawę”. Dzięki temu możemy ją już dzisiaj uznać za udaną i przystąpić do realizacji planu jaki sobie po drodze uknuliśmy. To jednak materiał na całkowicie odmienny, od tej i tak już przydługawej relacji.

Kalifornię pożegnaliśmy na wybrzeżu w parku Redwood, gdzie rosną sporych rozmiarów sekwoje. Nie tak grube jak te, które widzieliśmy w Sierra Nevada, ale za to wyższe…

Teraz jesteśmy już od kilku dni w Oregonie. By wytłumaczyć tytuł tego postu, wyjaśniam niewtajemniczonym, że „California Über Alles” jest tytułem piosenki wykonywanej trzydzieści lat temu przez grupę Dead Kennedys. Jest ona krytyką rządów gubernatora Jerrego Browna i wizją rzeczywistości przypominającą Orwellowskie 1984. Wiecie kto dziś jest gurernatorem bankrutującego stanu? Ten sam Jerry Brown!

O Rdzawym Rumaku i Dolinie Śmierci

Bajka o dzielnym rumaku, dolinie śmierci i guzie na głowie nabitym przez Pascala.

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami mieszkała pewna księżniczka. W ramach programu Work and Travel przyleciała do Stanów Zjednoczonych, gdzie w pocie czoła pracowała całe lato jako kelnerka, by zarobić na białego rumaka, na którym wraz z księciem objechaliby cały kontynent. Uwijała się jak w ukropie, ciężko pracując od rana do wieczora, podczas gdy książę – słomiany wdowiec – korzystał z ostatnich chwil kawalerskiej wolności…

Gdy książę przyleciał do księżniczki, ich rumak stał już u progu: Piękny, niegdyś chyba niebieski, wtedy już głównie rdzawy cud amerykańskiej motoryzacji schyłku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku – Oldsmobile Cutlass Calais, bo takie właśnie nosił miano – był zarejestrowany w Traverse City i to stąd właśnie udał się w swą ostatnią podróż. Przez Wielkie Równiny i Góry Skaliste, przez pustynie i stepy, wielkie miasta i malutkie wioski, rumak wiózł książęcą parę przez tysiące mil, setki dróg, dziesiątki parków i wiele kempingów. Dzielny był i wytrwały, nie zepsuł się ani razu, choć z racji swego poczciwego wieku do końca sprawny nie był.

Nim jeszcze wyruszyli w swą podróż, książę i księżniczka, jak dzielni samarytanie spieszyli z pomocą swym mniej zmotoryzowanym współplemieńcom. W tamtych czasach, z powodów bliżej nieokreślonych bardzo popularnym było posiadanie amerykańskiego prawa jazdy, o które to starali się wszyscy prawie uczestnicy programu Work and Travel. Podwożąc jednego z kandydatów przed oblicze Wielkiego Egzaminatora, jednym dotknięciem na wpół sprawnej samochodowej zapalniczki, książę zgładził… radioodbiornik. Co ciekawe, wbudowany odtwarzacz kaset magnetofonowych działał bez zarzutu. Tym samym ich pięcio-tygodniową podróż odbyli przy akompaniamencie… Madonny i kilku awaryjnie kupionych płyt z muzyką punk-rockową.

Choć pod maską bez zarzutu, Olds na wskroś był przerdzewiały. Podczas ulew i deszczów wszystko zaczynało w nim bulgotać i chlupać. Pewnego dnia, podczas przydrożnej biesiady po urwaniu chmury w okolicach Dallas, książę spostrzegł strumyk dziarsko wypływający spod kół rumaka. Księżniczka zaryzykowała podejrzenie, że to może dziurawa chłodnica, ale po bliższych oględzinach okazało się, że źródło wycieku bliższe jest bagażnika. Gdy go otwarli zobaczyli, że wszystkie ich rzeczy pływają w sporych rozmiarów basenie…

Najbardziej uciążliwym jednak był brak klimatyzacji. O ile na początku września w stanach północnych, Wielkich Równinach i Górach Skalistych nie stanowiło to większego problemu, to jednak w połowie miesiąca na patelniach Mojave zaczęło być uciążliwe. Do tego stopnia, że zostawiwszy kiedyś nieopatrznie samochód na parkingu przed wielkim centrum handlowym w Las Vegas, mieli spore kłopoty by z powrotem do niego wsiąść. Wewnątrz zaś, po zaledwie jednej czy dwóch godzinach na słoneczku, wszystkie plastykowe części zaczynały zmieniać konsystencję. Kierownica była tak gorąca, że książę nie mógł jej dotknąć. Czekając na jej ochłodzenie zastanawiali się nad dalszymi etapami podróży. Książę podsunął Death Valley, księżna słuchała, z ufnością i uczuciem patrząc w oczy swego wybranka. Nigdy nie kwestionowała jego decyzji. Wtedy on podał jej przewodnik Pascala, w wersji jak najbardziej analogowej i w miękkiej okładce, by mogła sobie o celu podróży poczytać. Błąd… Kątem oka tylko spostrzegł, jak wyraz twarzy jego oblubienicy zmienia się – uśmiech znika z ust, kąciki warg sztywnieją, w oczach pojawiają się sztylety. Chwilę po tym Pascal wylądował na jego głowie. Temperatura w Las Vegas tego dnia wynosiła prawie 110 stopni Fahrenheita, w Death Valley miała sięgać 130. Pojechali do Los Angeles…

Wtedy nie przyszło im przez myśl, że życie da im jeszcze jedną szansę. Dwanaście lat później, ruszając sprzed taniego motelu w Las Vegas, królowa spytała dokąd jadą. Król uśmiechnął się tylko pod nosem, podkręcił klimatyzację, ale nic nie powiedział…

Tym razem upewniliśmy się, że klimatyzacja działa, że mamy wystarczająco dużo paliwa, wody i lodu nim opuściliśmy Las Vegas. Po kilku dniach w mieście rozrywek dla dorosłych, nawet Death Valley wydawała się kuszącą alternatywą. Z pewnością nie mogło w niej być mniej rodzinnych atrakcji.

Noc spędziliśmy w Furnace Creek, na samym dnie doliny. To również najniżej położone miejsce w całych Stanach Zjednoczonych. Na szczęście wiosenna pogoda nie powitała nas piekielnym ukropem. W najgorętszym momencie, temperatura nie przekraczała 101 stopni Fahrenheita, co tak naprawdę w niczym nie różniło się od pogody w Vegas, czy innych miejscach zachodniego wybrzeża, które później mieliśmy okazję odwiedzić. Tym niemniej wiatr w nocy był tak silny, że wielokrotnie musiałem ratować prawie już odlatującą konstrukcję namiotu. Po nocy w Death Valley czułem się (i wyglądałem zresztą też) jakbym spał w suszarce…

Kolejny Miesiąc w Drodze

Relatywnie krótkie streszczenie naszych podróży w ciągu ostatniego miesiąca. Trochę o kempingach w Meksyku i Stanach Zjednoczonych, trochę o wolności i swobodach obywatelskich, ale przede wszystkim o tym co się z nami działo w kwietniu…

Jest wczesny i raczej chłodny ranek. Jeszcze kilka dni temu smażyliśmy się o tej porze na patelniach pustyni Sonora, teraz zacieramy ręce i szukamy miejsc gdzie moglibyśmy ogrzać się w promieniach wschodzącego słońca. Obok namiotu przechodzi właśnie stado wielkich jeleni (elk). Widząc je po raz pierwszy, myśleliśmy że to łosie. Ich poroże z pewnością stanowiłoby nie lada trofeum dla niejednego z myśliwych. Na szczęście tutaj, w Parku Narodowym Grand Canyon nic nie grozi tym pięknym zwierzętom.

Gorąca kawa trochę pomaga – ogrzewamy się od wewnątrz. Jest dopiero siódma rano, ale słońce jest już wysoko na niebie. Jego promienie z trudem jednak przedzierają się do nas przez gęste gałęzie długo-iglastych sosen. W ich koronach gonią się małe niebieskie ptaszki wielkości wróbelków. Co chwilę podlatują do stołu, szukając kruszynek chleba i łupinek orzeszków ziemnych, które jedliśmy wieczorem przy ognisku. Na gałęzi jałowca (juniper), siedzi wielki czarny kruk (raven), czekając tylko na okazję by porwać coś ze stołu. Ptaszyska te są tak wielkie, że często są mylone z kondorami, które jednak zazwyczaj nie pokazują się w lesie, nad krawędzią kanionu. Królestwem kondorów jest Wielki Kanion, w którym znajdują schronienie na półkach skalnych i w płytkich jaskiniach wydrążonych przez wodę penetrującą miękkie skały piaskowców. Rozpiętość ich skrzydeł sięga dziewięciu stóp (3 metrów). Widok tych majestatycznych ptaków zachwyca i zatrważa. W tej chwili jest ich około 300, ale jeszcze trzydzieści lat temu ich populacja liczyła dokładnie… 21 sztuk. Ludzie, w swej ignorancji polowali na nie bez opamiętania…

San Miguel de Allende opuściliśmy pod koniec marca. Wyjeżdżaliśmy z ciężkim sercem i samochodem pełnym rupieci. Zabraliśmy oczywiście tylko te „najniezbędniejsze” rzeczy. Manewrując w wąskich uliczkach, myśleliśmy o tym czy jeszcze kiedyś danym nam będzie odwiedzić te znajome miejsca. Mieszkaliśmy tu przez pięć miesięcy – dzieci chodziły do meksykańskiej szkoły, nawiązując przyjaźnie, które trudno będzie im podtrzymywać. Klucząc wśród domków obsypanych feerią barw rozkwitającej wiosny szorowaliśmy układem wydechowym po wszystkich progach zwalniających (topez), bagażnikiem rowerowym odciskając widoczne piętno na co większych z tych wiekowych kamieni. Przynajmniej tyle po nas zostanie…

Pierwszym przystankiem był Jocotopek, kilka mil na południe od Guadalajary. Na zachodnim brzegu jeziora Chapala jest mały ośrodek wypoczynkowy, gdzie rozbiliśmy nasz namiot na kilka dni. Meksykańskie kempingi (ponoć podobnie do europejskich) bardzo różnią się od ich amerykańskich sąsiadów, przede wszystkim tym, że zaspakajają jedynie najniezbędniejsze potrzeby. Toalety zazwyczaj są czyste (choć często pozbawione desek), ale ciepła woda pod prysznicami nie należy już do standardu. Nie ma też wyznaczonych miejsc na rozstawienie namiotu, nie ma miejsc na ognisko, czy nawet stołów piknikowych. Nie mówię już nawet o tym, że w Meksyku nasza kuchenka gazowa na propan jest zupełnie bezużyteczna. Dlatego tak proste rzeczy jak poranna kawa, czy przygotowanie śniadania dla dzieci, na meksykańskim kempingu rosną do rangi nie lada wyzwania i wiążą się zazwyczaj z wyprawą na najbliższą stację benzynową, bądź też szukaniem otwartej o tej porze restauracji. Tym niemniej bardzo ciepło wspominamy nasz pobyt w Jocotopec. Choć nie odwiedziliśmy bardzo znanego i wiecznie okupowanego przez Gringos Ajiinc, to jednak mile spędziliśmy czas na basenach z wodą termalną, jeżdżąc na rowerach i grając w koszykówkę i tenisa. Poznaliśmy bardzo miłych ludzi z Puebla, którzy wraz ze swymi trzema synami podróżowali po Meksyku w swym malutkim, srebrnym AirStream’ie.

Następnym przystankiem było San Blas, znany ośrodek wypoczynkowy nad Pacyfikiem. By do niego dotrzeć, musieliśmy z Tepic przedrzeć się przez góry. Wyłoniwszy się w końcu z dżungli po drugiej stronie masywu górskiego zostaliśmy zaskoczeni szumem i błękitem Pacyfiku. Na kempingu zaskoczyły nas też iguany i komary. Te pierwsze zamieszkiwały dach nad toaletami, dbając o rozrywkę co bardziej bojaźliwych gości. Te drugie swym wyglądem przypominały małe muszki, spragnione naszej krwi jak wampiry. Cztery dni spędziliśmy głównie na plaży, gdzie spacerowaliśmy kilometrami, brali lekcje surfingu i po prostu pluskali się w morzu, ale również w miasteczku, którego długa i bogata historia zaskoczyła nas nawet bardziej niż komary. San Blas było bowiem podobno pierwszym hiszpańskim portem nad zatoką kalifornijską i przez wiele lat główną bazą wypadową dla handlarzy, statków korony i korsarzy. Po latach jego świetności zostało niewiele – baza meksykańskiej marynarki wojennej, mały ryneczek z dwoma kościołami i kilka ulic, na których wiele jest małych hotelików i knajpek serwujących specjały oceanu (za bezcen). Zauroczeni, lecz zmęczeni drapaniem swędzących kończyn postanowiliśmy ruszyć dalej.

Jadąc wzdłuż wybrzeża kolejną noc postanowiliśmy spędzić w Celestino, małej wiosce rybackiej zaraz przy autostradzie. Miała być jedna noc, zostaliśmy na trzy… Nie dlatego, żeby w Celestino było jakoś nadzwyczaj cudownie – wręcz przeciwnie. Wioska jest tak mała, że nie ma nawet stacji benzynowej na której można by kupić poranną kawę, ani nawet sklepu gdzie moglibyśmy zrobić podstawowe zakupy. Jest tam jednak mały park, gdzie za naprawdę niewielką opłatą (300 pesos za trzy noce) można rozkoszować się (prawie) amerykańskimi standardami i… ciszą. Park to zaledwie wąska działka nad samym oceanem, gdzie co wieczór można podziwiać przepiękne zachody słońca i gapić się w gwiazdy. Nawet podczas „semana santa”, czyli meksykańskiego Wielkiego Tygodnia, podczas którego zabawa trwa od rana do wieczora, w Celestino panuje spokój. W przeciwieństwie do San Blas, gdzie hordy imprezowiczów skutecznie niwelowały nasze usiłowania snu, noce w Celestino były po prostu błogie. Za to w dzień, nowobogaccy Meksykanie dosiadali swych zmotoryzowanych rumaków, by całymi godzinami ścigać się po plaży tuż przed naszymi nosami. W pewnym momencie prawie doszło do rękoczynów, gdy postanowiłem bronić praw lokalnych żółwi do składania jaj i posiadania potomstwa. Duże partie wybrzeża są bowiem objęte (przynajmniej na papierze) ochroną, ze względu na występujące tu okazy fauny i flory. Niestety, występują tam też okazy debilizmu, z którym nie sposób konkurować. Niektórzy mieszkańcy Meksyku, traktują swój przepiękny kraj jak jedno wielkie wysypisko śmieci i tor wyścigowy, na którym asfalt jest tylko opcjonalny.

Za ciszę i spokój w parku podziękować należy chyba jego właścicielowi. Chris jest Amerykaninem i postanowił nie udostępniać swego kempingu właścicielom namiotów (dla nas zrobił wyjątek). Dzięki temu zabiegowi, jego klientelę stanowią prawie wyłącznie amerykańscy i kanadyjscy emeryci, którzy w swych wielkich wozach kempingowych spędzają tu zimy (tzw. snow birds). Co ciekawe spotkaliśmy tam również ciekawą parę z Czech, którzy w swym Land Cruiserze od 2010 roku przemierzają cały (prawie) Świat. Przejechali już Afrykę i Amerykę Południową, a gdy ich spotkaliśmy szykowali się właśnie na wakacyjną część swej wyprawy,czyli przejazd przez Stany Zjednoczone i Kanadę, aż do Deadhorse na Alasce. Stamtąd chcą jeszcze pokonać Syberię i zjechawszy całą Azję wrócić do Europy w przyszłym roku. Wymieniliśmy kontakty i jeśli zdarzy się jeszcze okazja, mamy nadzieję napić się Beherowki przy ognisku gdzieś w Yellowstone albo a Kalifornii.

Pożegnawszy się z Chrisem i wszystkimi mieszkańcami jego parku, ruszyliśmy dalej na północ. Kolejnym kilkudniowym przystankiem był meksykański ośrodek nad samym oceanem. Dzieciom bardzo odpowiadał, prawie cały czas spędziły na basenach. Mnie mniej przypadł do gustu. Mimo ciekawych widoków i w miarę czystych plaż ciągnących się kilometrami, Las Glorias obarczone jest tę samą co Celestino przypadłością. Ruch na plaży jest tak duży, że przypomina godziny szczytu w Livonii (małej miejscowości w stanie Nowy Jork, gdzie jest nasz dom). Rozglądając się, można sobie skręcić kark przy próbie przemierzenia dwustumetrowej szerokości plaży, a przypadkowe przyzwolenie dzieciom na budowę zamków z piasku grozi atakiem serca. Nie bez emocji, choć zupełnie bez sentymentu opuściliśmy Las Glorias po zaledwie dwóch nocach.

Naszym ostatnim przystankiem w Meksyku był San Carlos, koło Guaymas. Już pierwszej nocy byliśmy rzekomo świadkami potężnego tąpnięcia gdzieś pod wodami zatoki kalifornijskiej. Piszę rzekomo, gdyż mimo bliskości epicentrum trzęsienia ziemi, dowiedzieliśmy się o nim dopiero następnego dnia z… polskich wiadomości. Wbrew katastroficznym doniesieniom w mediach, my przespaliśmy tę niewątpliwą atrakcję. Składam to na barki braku półek w namiocie, w związku z czym nic nam nie pospadało na głowy.

W San Carlos spędziliśmy kilka dobrych dni. Miasteczko w niczym nie przypomina tych typowych, meksykańskich, jakich wiele spotykaliśmy po drodze. W San Carlos pełno jest sporej wielkości kurortów, jachtów, rezydencji i… Gringos. Całe miasto płynnie mówi po angielsku, a dolar jest prawie oficjalną walutą. Jest niewątpliwie urokliwe. Wysokie, gołe skały zstępują tu do oceanu tworząc wiele cichych przystani w małych zatoczkach. Pobliski kanion ze swym unikatowym klimatem stanowi chyba jedyną, naturalną atrakcję. My odwiedziliśmy jeszcze delfinarium i sprawdziliśmy kilka lokalnych knajpek. W naszym meksykańskim rankingu San Carlos nie zajął specjalnie wysokiej pozycji, a jednak zdając sobie sprawę z faktu, że to już ostatni postój przed powrotem do Stanów, dwukrotnie przedłużaliśmy nasz pobyt w Totonaka, ośrodku kempingowym w samym centrum miasta.

Gdy brakło nam już powodów do przedłużania pobytu, wciąż jeszcze powłócząc nogami, zebraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku granicy. W ostatnim prawie momencie postanowiliśmy zmienić trasę i zamiast w Nogales, zdecydowaliśmy się powitać Arizonę w Lukeville. Tam bowiem znajduje się jeden z amerykańskich parków narodowych, tzw. Organ Pipe Cactus National Monument. Mieliśmy tam spędzić noc (albo nawet kilka) obserwując gwiazdy i poznając sekrety dzikiego zachodu i pustyni Sonora. Okazało się jednak, że czasami nasz elementarny brak koordynacji potrafi zniweczyć najbardziej nawet przemyślane plany. Okzało się, że Lukeville, w którym przekraczaliśmy granicę i w którym planowaliśmy uzupełnić prowiant jest tylko niczym nie uzasadnioną kropką na mapie. Oprócz przejścia granicznego, małej kawiarni i wielkich kaktusów nie ma tam bowiem absolutnie nic. Kolejne ośrodki cywilizacji, a co za tym idzie możliwości uzupełnienia lodówki znajdują się tak daleko na północ od parku, że postanowiliśmy już do niego nie wracać. Tego wieczora dojechaliśmy aż do Phoenix.

W tej zbudowanej przez człowieka betonowej dżungli spędziliśmy blisko tydzień. Odwiedziliśmy Estrella Mountain i Lake Pleasant, dwa regionalne parki gdzie rozkoszowaliśmy się przepięknymi widokami jeziora i niemiłosiernym upałem. Całymi dniami temperatura nie schodziła poniżej 35 stopni Celsjusza, a prognoza na weekend zapowiadała nawet 40. Za namową Nadii i uciekając przed słońcem odwiedzaliśmy lokalne biblioteki i księgarnie. Udało nam się też okazyjnie kupić dobry rower dla mnie (stary, w stanie prawie kompletnego rozpadu zostawiłem w San Blas) i przepłacić za twardy dysk do mojego laptopa. Niemożność robienia zakupów przez Internet jest chyba jedną z podstawowych bolączek naszej wyprawy… Nocami atrakcje zapewniały nam hordy dzikich osłów, które to są chyba lokalną atrakcją. Nocami grasują na kempingu otwierając kubły na śmieci i odkręcając wodę w kranach. Za dnia wytrząsaliśmy buty i śpiwory by uniknąć bliższych kontaktów ze skorpionami i grzechotnikami…

Przed weekendem postanowiliśmy ruszyć dalej. W ciągu kilku godzin wspięliśmy się na wyżynę Kolorado, czyli na jakieś 2300 m.n.p.m. (7000 stóp) i od razu zrobiło się chłodniej. W ciągu dnia bardzo przyjemne dwadzieścia kilka stopni, za to w nocy zaczęły nam dokuczać chłody. Nie były to co prawda przymrozki, ale z nosów nad ranem kapało. Naszym pierwszym przystankiem był Wielki Kanion, a dokładniej to park narodowy na południowym jego krańcu, gdzie zacząłem pisać to krótkie sprawozdanie. Pojeździliśmy trochę na rowerach, zdobyliśmy odznaki Junior Ranger, zeszliśmy też (nieco) w dół kanionu. Mniej już oszołomieni widokami niż za pierwszym razem i troszeczkę zniesmaczeni komercją tego turystycznego przedsięwzięcia, po czterech dniach postanowiliśmy sprawdzić jak sytuacja wygląda w innych parkach narodowych.

Następnym przystankiem był Zion, ale w drodze do niego postanowiliśmy wstąpić na chwilkę do Page, nad jeziorem Powell, w Glenn Canyon. Tu właśnie znajduje się kilka z bardziej fotogenicznych miejsc na ziemi. Najbardziej z nich znane to Kanion Antylopy, tzw. „slot canyon”, czyli bardzo ciasne zwężenie skał, gdzie słońce zagląda każdego dnia tylko na chwilkę, światłem kreując nierealne widoki. Na nieszczęście pogoda, zazwyczaj wspaniała w tych okolicach trochę się na nas przyjazd zepsuła i gdy rano wychyliłem nos z namiotu, miast cieszyć się na amatorską wyprawę w skalne szczeliny, z goryczą patrzałem na zachmurzone niebo. W Page chcieliśmy ostać dwa dni, ale marna prognoza pogody sprawiła, że zwinęliśmy się już po jednej nocy, cudem tylko uciekając przed deszczem. Już wyjeżdżając z kempingu musiałem włączyć wycieraczki. Nie zobaczyliśmy więc Antylopy, nie daliśmy zarobić Indianom ze szczepu Navajo (na terenie ich rezerwatu znajduje się kanion). Nie odkryliśmy też na czas Kanionu X, który to co prawda nie jest tak fotogeniczny jak Antylopa i jest trochę bardziej niedostępny, ale za to nie wymaga też opłat za wstęp.

Po drodze trochę się przejaśniło – front atmosferyczny, niespiesznie, ale przesuwał się w kierunku przeciwnym do naszej wędrówki. Do Zion dojechaliśmy trochę wcześniej niż zamierzaliśmy, dzięki czemu zdobyliśmy ostatnie dostępne miejsce kempingowe. Bardzo atrakcyjne, zaraz przy drodze… Przestało padać i powietrze było bardzo rześkie, dodając jeszcze więcej uroku i tak już bajkowym widokom jakie roztaczały się przed nami. Zion, mimo że również nastawiony na turystów wydaje się być przyjemniejszy od Wielkiego Kanionu. Do parku można (oczywiście) wjechać samochodem, ale spora jego część jest dla posiadaczy automobili niedostępna. Kursuje za to darmowy autobus, który w „godzinach szczytu” (czyt: między dziewiątą rano a siódmą wieczorem) kursuje co siedem minut i zabiera masy głodnych kontaktu z naturą ludzi w najpiękniejsze zakątki parku, skąd to mogą sobie pomaszerować pieszo w miejsca jeszcze bardziej urokliwe. Sądząc po ilościach japońskiego sprzętu fotograficznego wożonego we wspomnianych autobusach, park ten jest codziennie nawiedzany przez miliony profesjonalnych fotografów. Nasz wyglądem, gabarytami i ciężarem przypominający cegłę Pentax wyglądał przy większości z nich jak malutki „point-n-shoot”. Sądząc jednak po zasłyszanych dialogach „profesjonalnych” fotografów, stopień zaawansowania sprzętu musiał i ich nieco zaskoczyć, gdyż większość z nich z trudem potrafiła sobie z własnymi aparatami poradzić, ratując się (jak i w naszym przypadku) zielonym, automatycznym ustawieniem.

Zion, jako jedyny z parków jakie do tej pory odwiedziliśmy nie posiadał pryszniców. Choć dla nas było to sporym zaskoczeniem, najwyraźniej nie przeszkadzało to większości odwiedzających park turystów. Po trzech dniach spędzonych wśród skał tej wydawać by się mogło doliny bez wyjścia, ja również dołączyłem do grona jego wielbicieli. Zion to raj dla miłośników pieszych wędrówek, wspinaczki wysokogórskiej i ludzi, których urzekają piękne widoki. Kanion potrafi być niebezpieczny, ale jego urok rekompensuje wszystkie niedogodności…

Tuż przed wyjazdem postanowiliśmy odwiedzić jeden z mniej uczęszczanych jego zakątków. Nie udało nam się zobaczyć Kanionu Antylopy, postanowiliśmy to nadrobić wybierając się na krótki trek po mniej uczęszczanych zakamarkach parku. Kanion Półkowy (Shelf Canyon) jest stosunkowo łatwo dostępny. Prowadzi do niego wyschnięte koryto rzeki, która przepływa pod główną drogą parku, tuż koło sławnego, ponad milowego tunelu. Czasami trzeba wspinać się na czterech kończynach, ale nie ma żadnych niebezpiecznych odcinków. Pół mili marszu i oczom moim i Nadii (Aga i Olo nie dali rady pokonać jednego ze zwężeń) ukazała się szczelina skalna wysoka na kilkadziesiąt metrów wyłożona piaskiem i zwieńczona słonecznym cokołem. Co ciekawe, po drodze nie spotkaliśmy ani żywej duszy (tylko jaszczurki i długiego, wąskiego węża który w popłochu uciekł na nasz widok – mam nadzieję, że to nie za sprawą braku pryszniców), a i nieliczne ślady butów na piasku świadczyły o tym, że nie jest to zbyt znana atrakcja turystyczna. Na innych „szlakach” (dostępnych również dla wózków inwalidzkich) trzeba się niemal rozpychać łokciami…

Z Zion mieliśmy jechać do Bryce, potem do Capitol Reef i być może nawet do Arches, ale prognoza pogody, a zwłaszcza przygruntowe przymrozki, skutecznie ostudziły nasze zapały. Osobiście, jestem przekonany o tym, że tu jeszcze wrócimy, być może jeszcze podczas tej wycieczki, tymczasem jednak, miast dalej na północ, znowu zawróciliśmy na południe, a dokładniej to na południowy zachód. Jesteśmy w Vegas i znowu jest gorąco…

Na pustyni bestie grasują nocą

Minionej nocy z przerażeniem rozglądaliśmy się wokoło by dojrzeć to dzikie zwierze, które nie dawało nam spać.

Jesteśmy w Arizonie na kempingu nad jeziorem Pleasant. Mówią, że dobrze jest się uczyć czegoś nowego każdego dnia… lub nocy jak to było w tym przypadku. Dzieciaki spały jak zabite natomiast mój małżonek obudził mnie ponieważ zaniepokoiły go odgłosy dochodzące ze śmietników. Rozbudzona mówię, że to śmieciarze ale o 2 nad ranem to raczej mało prawdopodobne. Nauczeni doświadczeniem z wcześniejszych parków pomyśleliśmy że to szopy pracze znane z zamiłowania do grzebania w śmieciach. W rzadkich przypadkach może niedźwiedzie, kojoty lub dzikie koty? Mieliśmy nadzieję że to raczej pierwsza opcja. Wszystko by się zgadzało gdyby nie wyraźny odgłos kopyt na drodze?!?!?! Z zaciekawieniem wytężaliśmy wzrok żeby coś dojrzeć w ciemnościach i bardzo się zdziwiliśmy widząc przechodzące osły koło naszego namiotu:-0 Tak, w Arizonie grasują watahy dzikich OSŁÓW i regularnie robią przegląd koszy na śmieci. Podobno potrafią już też odkręcić sobie wodę by ugasić pragnienie, w końcu mieszkają na pustyni i świeża woda to rarytas:-) Niestety z zakręcaniem jest trochę gorzej, ciekawe co na to tutejsze organizacje ekologiczne?

Pierwszy Etap Podróży

Pierwszy etap naszej podróży nie zapowiadał się zbyt obiecująco. Na szczęście nie podkuliliśmy ogonów przy pierwszych niepowodzeniach. Ten tekst napisałem swego czasu dla Peronu4, ale zaginął był w ich przepastnych archiwach i nigdy nigdzie się nie opublikował.

Nadia odgarnęła włosy z czoła i schyliła głowę by spojrzeć na kompas. Potem raz jeszcze spojrzała przed siebie i z widocznym wyrazem zadowolenia na twarzy śmiało ruszyła przed siebie głośno licząc swe kroki.

– One, two, tree, four…

Strażnik parkowy, panna Laurie z aprobatą skinąła głową i podążyła za nią.

– Five, six, seven, eight, nine, ten…

Nadia zbliżała się do małego drzewka, które rosło na środku niewielkiego półwyspu. Gdy do niego dotarła, zakończyła słowami:

– Twenty!

Rozejrzała się dokoła i po chwili dostrzegła małą tabliczkę przymocowaną do drzewa. Znalazła kolejne koordynaty! Nadia był a szczęśliwa, jej rodzice dumni, panna Laurie była pod dużym wrażeniem. W końcu Nadia nie skończyła jeszcze siedmiu lat, a w ciągu zaledwie kilku minut opanowała trudną przecież sztukę nawigacji bez GPS’a. Olek tymczasem niczym się nie przejmował i zawzięcie walił kijem w pień drzewa. Jego bardziej od róży wiatrów interesował spory pająk, który tymczasem ze zgrozą próbował uniknąć spotkania z Olkowym „mieczem”.

Wokół nas po trzech stronach rozciągało się jezioro Smith Mountain. Byliśmy w parku o tej samej nazwie i mimo świetnej jak na połowę września pogody, byliśmy w nim prawie zupełnie sami. Oficjalnie sezon jeszcze się nie skończył, ale że zaczęła się szkoła, park świecił już pustkami.

Dla nas niestety też był to już ostatni dzień w parku. Rozbiliśmy się tu na osiem dni i spędziliśmy je wszystkie bardzo aktywnie. Mieliśmy do dyspozycji plażę, pływaliśmy na canoe, zbieraliśmy grzyby, malowaliśmy koszulki, szukaliśmy sów i nietoperzy, a także uczyli się gotować na ognisku. We wszystkim pomagała nam panna Laurie i inni strażnicy w parku. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem programu jaki przygotowali dla zwiedzających i  wielokrotnie powtarzaliśmy sobie, że naprawdę mamy dużo szczęścia.

Tydzień wcześniej, zaledwie kilka dni po rozpoczęciu naszej wyprawy życia znaleźliśmy się w samym środku sztormu „Lee”, który z zaciekłością podtapiał cały północny-wschód Stanów Zjednoczonych. Pożegnawszy naszych znajomych, którzy wraz z nami wybrali się do Pensylwanii na przedłużony Labor’s Day weekend, ruszyliśmy w kierunku Seven Points, kempingu nad jeziorem Raystown. Po drodze jednak dopadła nas taka ulewa, że nie było mowy o rozstawianiu namiotu. Zdecydowaliśmy więc przenocować w motelu w Altoonie i sprawdzić też dokładnie prognozę pogody. Miny nam zrzedły gdy zobaczyliśmy ekran radaru. Mimo, że następnego ranka deszcz już tylko ledwo siąpił, okazało się, że byliśmy dokładnie w oku cyklonu, który rozlokował się nad wschodnim wybrzeżem.

Po szybkim przestudiowaniu mapy, zdecydowaliśmy ruszyć na południowy-zachód do Zachodniej Wirginii, skąd według prognozy pogody sztorm przesuwał się w kierunku północno-wschodnim. Miałem nadzieję, że dzięki temu manewrowi szybciej wydostaniemy się z terenu obfitych opadów.

Plan wydawał się być dobry, gdyż już po kilku godzinach gdy dojechaliśmy do Cumberland w stanie Maryland, pogoda znacząco się poprawiła. Wyglądało na to, że sztorm przesuwa się szybciej niż sądziliśmy. Zwiedzeni urodą małego miasteczka, postanowiliśmy zostać na kilka dni. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że deszcz, przed którym uciekaliśmy to dużo bardziej rozbudowany front atmosferyczny, który w najbliższycch dniach miał zmusić do ewakuacji tysiące ludzi .

Rozbiliśmy się w parku Rocky Gap, planując pięciodniowy pobyt. Jednak już po dwóch dniach przesiadywania głównie w samochodzie i w namiocie, zniecierpliwieni i przemoczeni do suchej nitki ruszyliśmy we wcześniej zaplanowanym kierunku.

Nieźle się rozpoczął nasz Sabbatical. Humory zdecydowanie nam nie dopisywały, atmosfera – tak na zewnątrz, jak i w samochodzie – była naprawdę ciężka. Chwilami obawiałem się, że za chwilę zawrócimy i z podkulonymi ogonami wrócimy do naszego normalnego życia – domu, pracy i szkoły. Na szczęście tak się nie stało.

W Zachodniej Wirgini pogoda bardzo się poprawiła. Gdy dojeżdżaliśmy do parku Dowthat na niebie nie było już ani jednej chmurki, a słońce przygrzewało jak gdyby nigdy nic. Jadąc wąską, leśną drogą prowadzącą do północnego wjazdu do parku, zaczeliśmy wszyscy śpiewać piosenki dla dzieci. Wszystkie jakie tylko znaliśmy – zarówno po polsku, jak i po angielsku. To był prawdziwy wesoły autobus!

Niestety, pech zdawał się nas nie opuszczać. Pogoda, owszem bardzo się poprawiła, ale co za tym idzie skusiła też do parku wielu weekend’owych kempingowczów. Okazało się, że w piątkowe popołudnie, wszystkie miejsca w parku są już zarezerwowane. Co było robić, znów „rozbiliśmy się” w hotelu. Tego wieczora podpisując rachunek, wiedziałem że przez tę jedną noc w Lexington nasza podróż będzie krótsza o kolejny tydzień.

W ten sposób jednak dotarliśmy do parku Smith Mountain Lake, niedaleko Roanoke, w stanie Wirginia. Dotarliśmy tu zdecydowanie wcześniej niż planowaliśmy, ale co za tym idzie pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy postój. Wspaniała pogoda podczas całego pobytu, urozmaicony program i wspaniali ludzie jakich tu poznaliśmy w pełni zregenerowały zszarpane nerwy, pozwoliły też na kilka dni relaksu i ładowania baterii przed kolejnymi etapami podróży.

Humor powrócił, a wraz z nim radość poznawania Świata. Po raz pierwszy udało nam się również wprowadzić w życie harmonogram nauczania jaki wcześniej tylko sobie zakładaliśmy. Budziliśmy się rano, by po lekkim śniadaniu spędzić kilka godzin na nauce pisania i czytania, matematyce i kilku innych przedmiotach drugoklasistki. Po wczesnym lunchu jednak nadchodziła pora na plażę, wycieczki i zajęcia praktyczne. We własnym zakresie, albo z pomocą parkowego Discovery Center i strażników parku.

Dzięki temu poznaliśmy też ciekawych ludzi, którzy podobnie jak my uczą swe dzieci w domu. Wraz z nimi wybraliśmy się też na rejs po jeziorze, a Agnieszka i Nadia miały okazję spróbować „knee boardingu”, czegoś co z perspektywy obserwatora wyglądało na mało zabawne i raczej bolesne. Dziewczyny twierdzą jednak, że bardzo im się podobało.

Jak się później okazało, panna Laurie i przygody w Wirgini bardzo naszym milusińskim utkwiły w pamięci i wielokrotnie później porównywaliśmy Smith Mountain Lake State Park do innych miejsc, które zwiedzaliśmy. Ale o tym napiszemy już w kolejnych odcinkach.

Najtłustszy Wśród Wszystkich Owoców… Avocado

Dziś Agnieszka rozprawia się z niedomówieniami i półprawdami dotyczącymi avocado.

Postanowiłam napisać dzisiejszy post po rozmowie z pewną dziewczyną na temat wartości odżywczych avocado. To nie pierwszy raz, kiedy ktoś ze zdumieniem pyta „ Ty jesz avocado prawie codziennie? Przecież one są strasznie tłuste?!?!?!?” Tak, są ewenementem wśród owoców, bo średniej wielkości avocado zawiera 31 g tłuszczu. Jak to może być zdrowe, pytacie?

Pierwszy raz spróbowałam avocado po przyjeździe do USA, 10 lat temu. W Polsce wtedy były jeszcze mało znane i raczej niespotykane w sklepach. Oczywiście teraz można je kupić w prawie każdym supermarkecie.

Smaku dojrzałego avocado nie da się z niczym porównać bo jest wyjątkowy, po części maślany, intrygujący… po prostu wspaniały.

Avocado wśród dietetyków żywienia i entuzjastów zdrowego odżywiania jest określane mianem „Superfood” czyli super owocu, super jedzenia. Nie bez powodu! Powinno się ono znaleźć w jadłospisie każdego, bez wyjątku.

Dzięki ogromnej promocji diet beztłuszczowych zdecydowana większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że tłuszcz jest kluczowym składnikiem prawidłowego funkcjonowania naszego organizmu. Bez tłuszczu nie jesteśmy w stanie przyswajać mikroelementów i witamin takich jak alfa i beta karoten, luteina. Wiele badań wskazuje, że większości z nas brakuje zdrowych tłuszczów. Avocado oprócz niego zawiera potas, włókna, mnóstwo witamin z grupy E i B oraz kwas foliowy.

Nie martwcie się o przyrost wagi, avocado jak dowodzą badania pozwala skutecznie walczyć z nadwagą szczególnie w okolicy brzucha.

W Meksyku są one podstawą jadłospisu jako dodatek do wszelkich potraw lub po prostu przekąska pomiędzy posiłkami. My jemy avocado w każdej postaci, jesteśmy „uzależnieni”. Moje dzieci jadły je od 7 miesiąca życia i uwielbiają do dziś. Dodajemy je pokrojone w kostkę do zup, jako guacamole, w sałatce z sardynkami lub po prostu skropione sokiem z lemonki. Avocado jest owocem raczej drogim, ale na pocieszenie Wam powiem, że ich gruba skóra nie przepuszcza pestycydów, więc nie trzeba ich kupować z upraw biologicznych:-)

Kupując avocado w Meksyku sprzedawcy zawsze zadają pytanie „ Para hoy o para manana?” co znaczy na dziś czy na jutro. Różnica jest w dojrzałości owocu. Te na dziś są bardziej miękkie, niż te na jutro. Jeśli są bardzo twarde, trzeba je po prostu włożyć do papierowej torebki i położyć na blacie, nie w lodówce.

W ciągu kolejnych kilku dni będę publikować różne przepisy, począwszy od deserów i koktajli używając avocado, więc podwiń rękawy i wypróbuj:-)

Droga do Meksyku

Ze słonecznej Florydy, przez zimną Luizjanę aż po płaski Teksas. Jesteśmy gotowi na następny etap naszej podróży – już za kilka dni wjeżdżamy do Meksyku!

Już od dawna nie uzupełniałem tego bloga. Nie tylko nie jesteśmy już na Florydzie, ale udało nam się przemieścić o cztery duże stany dalej. Z Fort Pickens przeskoczyliśmy ponad Alabamą i Missisipi do Luizjany, gdzie zabawiliśmy przez pięć dni w parku Fontainebleau na północnym brzegu jeziora Pontchartrain.

Znaleźliśmy już zakwaterowanie na kolejny miesiąc, który spędzimy już w Meksyku. Jutro ruszamy do Brownsville, skąd przez Ciudad Victoria chcemy w piątek, albo w sobotę dojechać do San Miguel de Allende, małego miasteczka kolonialnego w centralnym Meksyku. Po trudach ostatnich dwóch miesięcy, chcemy przez chwilkę pożyć jak w miarę cywilizowani ludzie, zakosztować maksykańskich specjałów i być może nawet nauczyć się kilku słów po hiszpańsku.

Nie udawaj Greka!

Po raz kolejny rozbiliśmy się na wyspie. Tym razem u wybrzeży Pensacoli, gdzie pracujemy i wypoczywamy w promieniach jesiennego słońca.

Już od tygodnia mieszkamy na Santa Rosa, jednej z tzw. wysp barierowych u wybrzeży Pensacoli. Wyspa jest trochę jak kiszka – bardzo wąska i długa. Atrakcje w parku są w zasadzie tylko dwie – blisko dwustuletnia forteca i plaże. Forteca, poza amerykańską wojną domową to tak naprawdę za dużo akcji nie widziała i słynie przede wszystkim z tego, że pod koniec XIX jwieku osadzono tu kilku Apaczy, m.in. niejakiego Geronimo. Plaże zaś to jakieś osiemnaście mil śnieżnobiałego piasku, który czasami napradę wygląda jak śnieg. Dziewięć mil z widokiem na południe w stronę leżącego po drugiej stronie zatoki Jukatanu, kolejne dziewięć z widokiem na Pensacolę.

Kamping jest prawie u samego końca wyspy, niedaleko fortu naprzeciw latarni morskiej leżącej na terenie słynnej bazy wojskowej Pensacola. Co za tym idzie jeśli decydujemy się gdzieś z parku wyjechać to zazwyczaj jest to wycieczka całodniowa. W ciągu ostatnich sześciu dni większość czasu spędzaliśmy na plażach i na kempingu. Dwa razy odwiedziliśmy lokalną bibliotekę, by uatrakcyjnić zajęcia szkolne Nadii. Wczoraj pojechaliśmy na odbywający się w Pensacola Beach koncert Luna Fest. Dziś zaś byliśmy na greckim festiwalu w pobliżu śródmieścia.

Nadia i Olo tak wczuli się w atmosferę imprezy, że pod wieczór zaczęli udawać greków. Na nic zdawały się nasze prośby i groźby – nic nie było ich w stanie ściągnąć z parkietu. Musiałem dopiero sięgnąć po przekupstwo…

 

Chattahoochee

Jest późny wieczór. Samochód już spakowany, dzieci śpią. Noc ma być jeszcze spokojna, ale za to nad ranem spodziewamy się sztormu, który ścigał nas już od Jacksonville. Ognisko już dogasa, noc jest cicha i spokojna. Słychać tylko odgłosy krzątajacego się Franklina. Nie, nie żółwika z bajek dla dzieci, ale naszego sąsiada z obozowiska obok. No może nie do końca z obozowiska, bo mieszka wraz z żoną w przyczepie kempingowej wielkości naszego garażu. Z zewnątrz wygląda na trzy sypialnie, dwie łazienki, piwnicę i basen z jacuzzi, ale jej właściciel powiedział, że to jest ten tańszy model. Czyli chyba nie mam bąbelków… Zresztą nieważne, bo bąbelki ma w domu odległym o dwadzieścia minut drogi.

Franklin już od wczoraj kołował nad nami. Najpierw wytłumaczył nam gdzie należy i gdzie nie powinno się robić zakupów, zaoferował pomoc przy gaszeniu ogniska i jego rozpalaniu. Widać było, że szuka towarzystwa. Agnieszka widziała jego żonę tylko raz, dziś rano, gdy wyszła się na chwilkę przewietrzyć w przerwie na reklamy. Podobno gdy ma wolne, całymi dniami odpoczywa przed telewizorem, więc Franklinowi jest po prostu smutno. Dziś gdy wróciliśmy z zakupów, wydawało się, że już na nas czeka od dłuższej chwili. Bez ociągania przystąpił do sprawozdania. Okazało się, że pod naszą nieobecność wiatr zawiał tak niefortunnie, że większość naszego sprzętu poleciała w kierunku jeziora. Na szczęście sąsiad stał na posterunku i udało mu się uratować prawie wszystko. Za wyjątkiem latarenki, ktorej będziemy musieli zafudnować nowy klosz. Franklin był tak podekscytowany, że postanowiliśmy nie wspominać, gdzie zrobiliśmy zakupy, gdyż nie było to w miejscu przez niego polecanym.

Wcześniej tego ranka sąsiad z drugiej strony, poniekąd ziom, gdyż też rezydent stanu Nowy Jork, podszedł do mnie zaaferowany i pokazał na ekranie swego laptopa, że zbliża się do nas jakiś straszliwy sztorm znad Atlantyku. Muszę tu dodać, że sąsiad porusza się dwudziestometrowym autobusem, z którego dachu wyjeżdżają antety satelitarne i inne ustrojstwa, których zastosowania nawet sie nie domyślam. Myślę, że powinienem poswięcić następny post opisowi sprzętów lokalnych kempingowczów. Wracając jednak do nadchodzącej burzy, to podejrzewam, że to ta sama, przed którą szczęśliwie udało nam się wczoraj uciec z Jacksonville. Oszacowałem więc, że mimo iż ten front atmosferyczny jest dosyć rozbudowany, to jednak nie porusza się zbyt szybko. Biorąc pod uwagę, że jutro już jedziemy dalej na zachód do Pensacoli, nie sądzę byśmy bardzo musieli się go obawiać. Profilaktycznie jednak spakowaliśmy się już dziś wieczorem i rano zamierzamy wstać skoro świt, by wyruszyć w dalszą drogę jak najwcześniej.

Wracając jednak do sąsiadów, ich usłożności i troski o nasz komfort i nasze bezpieczeństwo, to nie wiem, czy jest to właśnie ta legendarna południowa grzeczność, czy też może po prostu nuda i ciekawość pchnely ich w naszą stronę. Niezależnie od motywów, jest to jednak bardzo miłe. Dzięki takim właśnie ludziom, tak tutaj, jak i we wszystkich wcześniej odwiedzonych parkach czujemy się bardzo bezpiecznie.

Nie czujemy się niczym zagrożeni nawet w Chattahoochee na Florydzie gdzie teraz jesteśmy (czy też może gwoli ścisłości w Georgii, gdzie znajduje się park). Dopiero po rozmowie z Franklinem dociera do nas, że małe miejscowości na południu borykają się z wysokim bezrobociem, niskim poziomem edukacji, biedą i narkotykami, a co za tym idzie również wzmożoną przestępczością. Nasz sąsiad jest emerytowanym policjantem, który spędził tu cale swoje życie. Bardzo barwnie opowiedział nam historie kryminalne ze swego rodzinnego miasteczka. Oczywiście z dobrych, starych lat siedemdziesiatych i osiemdziesiątych, gdy największym problemem były tu włamania – dosłownie tylko dwa – jedno do jubilera, drugie do sklepu z bronią. W obydwu przypadkach rabusie nie byli zbyt rozgarnięci. Teraz zdarzają się morderstwa, samobójstwa i przypadkowe śmierci z przedawkowania. Policja miast łapać głupkowatych złodziei musi dziś rozpracowywać dealerów koki i laboratoria produkujące amfetaminę. Postęp…?

Pisząc te słowa patrzę na jezioro i na oświetlony most na tamie. Jutro, w drodze do Pensacoli przekroczymy go równocześnie cofając się w czasie o godzinę. Chyba nadchodzi pora na zamknięcie pierwszego rozdziału tego bloga i podsumowanie wschodniego wybrzeża USA.