Polskie paszporty dla małolatów – preludium

Opisujemy nasze pierwsze sukcesy w długim procesie dostosowywania naszych milusińskich do trudnej sztuki życia w Polsce.

Od dwóch dni jesteśmy w Chorzowie. Powoli dochodzimy do siebie. Na początek postanowiliśmy, że załatwimy wszystkie rzeczy „urzędowe”. Musimy odnowić paszport Agnieszki, jak również uzyskać polskie paszporty dla dzieci. Wydawać by się mogło, że to prosta sprawa. Tym bardziej, że zawczasu się do tego przygotowaliśmy. Mamy ze sobą ich amerykańskie akty urodzenia, by na ich podstawie umiejscowić akty polskie, bez których nawet nie mamy co myśleć o paszportach. Do dzieła więc!

Urząd Miasta w ChorzowieZaczęliśmy od tego, że w Urzędzie Miejskim poszedłem odebrać mój nowy dowód osobisty. Nowy nie dlatego, że stary zgubiłem albo był zniszczony, ale dlatego, że kilka lat temu wszyscy obywatele tego kraju zostali zmuszeni do wymiany swych starych dokumentów na nowe. Jako, że użyteczność takiego dokumentu, zwłaszcza w mojej sytuacji jest raczej znikoma na początku pomyślałem, że sobie odpuszczę i jako zatwardziały anarchista zignoruję urzędowy nakaz. Wykorzystując jednak nasz pobyt w Chorzowie dwa lata temu i za gorącą namową Rodziców postanowiłem kasę państwa zasilić dotacją w zamian za wymianę dowodu na lżejszy i ładniejszy.  Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy miast wdzięczności za bycie praworządnym obywatelem zostałem z góry na dół objechany przez Szanowną Panią Urzędniczkę za nie wymienienie dokumentu w terminie. Natychmiast wróciły wspomnienia, więc przykładnie się pokajałem, tłumacząc że nie mieszkam w kraju. Wysłuchawszy co Szanowna Pani Urzędniczka sądzi o tych wszystkich emigrantach, którym się wydaje, że im wszystko wolno dostałem w końcu kwitek potwierdzający złożenie wniosku. Wyrobienie samego dokumentu trwało oczywiście dłużej niż mój urlop w kraju, więc nie miałem okazji odebrać go osobiście. Wezwanie do odbioru nowego dokumentu przeleżało w domu moich Rodziców ostatnie dwa lata. Wczoraj wraz z Nadią poszliśmy go w końcu odebrać. Dzięki temu, że blisko czterdzieści milionów ludzi karnie odstało swoje w kolejkach by odebrać papiery w terminie,  ja mogłem to zrobić w zasadzie od ręki. Szanowna Pani Urzędniczka była wczoraj chyba w kiepskiej formie, bo nawet jej się nie chciało mnie łajać. Wzięła moje wezwanie i stary dokument tożsamości, przewróciła oczami, ciężko westchnęła i poszła pogadać z koleżanką. Kilka minut później wróciła z moim nowym ID, kazała sprawdzić czy wszystko się zgadza i zapytała tylko czy często bywam w kraju. Nie zdążyłem jej nawet odpowiedzieć, gdy machnęła ręką i mówiąc dziękuję wskazała mi drzwi. Również podziękowałem i wyszedłem. Nadia w ogóle nie zrozumiała co się stało. Wychodząc nie przytrzymała drzwi pozwalając im zamknąć się za nami z wielkim hukiem…

Uzbrojeni w nowe dowody i nasz akt małżeństwa poszliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego dowiedzieć się, czy to wystarczająca dokumentacja dla umiejscowienia amerykańskich aktów urodzenia dzieci. Tym razem mieliśmy już mniej szczęścia, gdyż mimo braku petentów drzwi wskazane nam przez pana zatrudnionego do wskazywania odpowiednich z dwojga dostępnych drzwi okazały się zamknięte. Pan powiedział, że musimy poczekać, bo Szanowna Pani Podinspektor wyszła do Kierownika. Odczekaliśmy więc karnie trzy kwadranse, po których Szanowna Pani Podinspektor przyjęła nas na konsultacje. Łaskawie przejrzała przedłożone przez nas dokumenty. Nie miała zastrzeżeń co do naszych dowodów, zerknąwszy na akt małżeństwa stwierdziła, że w ogóle nie będzie nam potrzebny bo braliśmy ślub w Chorzowie (co wróciło wspomnienie rozmowy z ówczesnym kierownikiem USC, do którego musieliśmy się zwracać z pisemnym wnioskiem o zawarcie małżeństwa w trybie przyspieszonym). Akty urodzenia dzieci pozostawiały jednak wiele do życzenia. Jeden z nich okazał się bowiem poświadczonym odpisem, a nie oryginałem jakiego polski Urząd Stanu Cywilnego wymaga do umiejscowienia. Szanowna Pani Podinspektor kazała nam wyjść i udała się na kolejną konsultację do Kierownika. Ten ewentualnie zezwolił na użycie poświadczonego odpisu miast oryginału. Zgoda była werbalna, więc podejrzewam, że gdy już zrobimy tłumaczenia dokumentów będę musiał napisać jeszcze jeden wniosek o uznanie dokumentu nie-oryginalnego…

To dopiero początek naszych starań o uzyskanie polskich dokumentów podróżnych dla dzieci. Dla porównania dodam tylko, że uzyskanie paszportu w USA trwa około piętnastu minut, wliczając w to czas potrzebny na wykonanie zdjęcie. Wszystko odbywa się w tym samym urzędzie… pocztowym. Po dwóch tygodniach gotowy paszport doręczany jest pod wskazany adres.

Tylko dwa dni w kraju, a tyle wspomnień już wróciło! Ciekawe, czy w ciągu siedmiotygodniowego pobytu będziemy w stanie załatwić wszystko co sobie zaplanowaliśmy.

Pokazy lotnicze w Geneseo

Kilka słów o tym jak nasze przygotowania do podróży nie pozwalają nam skupić się na niczym innym, a co za tym idzie chronią przed nadmiernym stresem, oraz zdjęć kilka z przed kilku lat dla zobrazowania „co na nasze niebo wlata”.

Próbuję pisać w parku. Przedsmak tego, co czekać nas będzie w podróży. Wokół pełno ludzi, gra muzyka i wszyscy się bawią. Jakaś nieznajoma pięciolatka włazi mi właśnie na głowę pytając, czy na moim laptopie mam jakieś gry. Gdy grzecznie ją zbywam, zaczyna mi opowiadać o swoich problemach z rodzeństwem. Gdzieś za mną ochotnicza straż wyjeżdża do pożaru. Hałas taki, że nie słychać nawet własnych myśli. Do tego muszę pilnować Nadii i Ola, gdy gonią się z innymi dziećmi na placu zabaw. Hmmm… Jeśli tak to ma wyglądać na co dzień, to będzie niezła jazda!

Przedwczoraj, po czternastu latach spędzonych w firmie pożegnałem się z Alstomem. Bez fanfar i bez ceregieli. Ot, krótki lunch z byłym już w tej chwili szefem i grupą najbliższych współpracowników, krótka rundka wokół biura, aby wszystkim uścisnąć dłoń i pomachać na do widzenia. Przed trzecią po południu byłem już w domu. Myślałem, że rozstanie będzie bardziej stresujące. Najwyraźniej mózg ludzki, a przynajmniej mój, jest tylko jedno procesowy i nie radzi sobie najlepiej ze stresem wielowątkowym. My w tej chwili koncentrujemy się na wynajęciu domu, jego opróżnianiu i pakowaniu do podróży. To wystarczająco dużo, jak dla nas. Praca jak widać nie zasługuje na miejsce na podium. Pewnie jak trochę już odpoczniemy to zaczniemy się przejmować faktem, że na własne życzenie staliśmy się bezrobotni i pozbawili wszelkich źródeł dochodów.

Tymczasem jednak do wyjazdu zostało nam już tylko trzydzieści osiem godzin. Dom już prawie pusty, wszyscy śpimy już na dmuchanych materacach, w domu puste ściany, a magazyn pęka już w szwach. We wtorek nasz agent ma pokazać dom potencjalnym dzierżawcom. Trzymajcie kciuki – jak dotąd wszystko idzie w miarę zgodnie z planem. Jeśli udałoby nam się wynająć dom na dniach, niczego już chyba nie brakowałoby nam do pełni szczęścia. No, może poza chwilą odpoczynku w towarzystwie Rodziny i starych znajomych. No i oczywiście kilku szklaneczek schłodzonego browaru. Ale to rozumie się przecież samo przez się…!

W ten weekend, gdy my uwijamy się pakując w kartony resztę naszego dobytku nad głowami warczą nam silniki samolotów wojskowych z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej. Meserszmity, Junkersy, Mustangi a nawet B52 i inne Zera latają nad naszym domem przez całe dnie. Szkoda, że w tym roku nie mamy czasu, by odwiedzić coroczną imprezę jaka odbywa się w ościennym Geneseo – bardzo urokliwym miasteczku uniwersyteckim. Na szczęście mam kilka zdjęć sprzed kilku lat.

14-Lip-2007 12:01, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:01, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 60.0mm, 0.003 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:06, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:03, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 53.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:06, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 80.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:04, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 53.0mm, 0.003 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:07, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:10, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 158.0mm, 0.003 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:03, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 12:17, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.001 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:47, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 80.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:28, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 6.7, 300.0mm, 0.002 sec, ISO 200
 
14-Lip-2007 13:00, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 8.0, 35.0mm, 0.004 sec, ISO 200
14-Lip-2007 12:25, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 60.0mm, 0.002 sec, ISO 200
14-Lip-2007 13:02, PENTAX Corporation PENTAX K100D , 9.5, 48.0mm, 0.003 sec, ISO 200
 

 

Długi weekend

Dzień rozpoczęcia wyprawy zbliża się wielkimi krokami. Miniony weekend pozwolił nam na nadgonienie kilku spraw, dał również szansę na dobrą zabawę i chwilę relaksu w gronie dobrych znajomych.

klepsydraWtorek, dochodzi dziesiąta. Nie bardzo wiem, co ja tu jeszcze robię. Przecież i tak nie ma ze mnie już żadnego pożytku. Mógłbym zrobić tyle pożytecznych rzeczy w domu. W garażu jest jeszcze sporo naszego dobytku do wyrzucenia albo do wywiezienia do magazynu. Można by już się zacząć pakować, albo sprzątać dom. Albo chociaż zastanowić się nad trasą wyprawy. Ale jestem w pracy. We wtorek, ostatni wtorek…

We wtorek, tak zresztą jak i w każdy inny dzień tygodnia, większość moich kolegów stawia się tu między siódmą a ósmą rano. Niektórzy wcześniej, żeby móc zrobić więcej rzeczy w ciszy i skupieniu. Ja przyjechałem po dziewiątej. Dobrze, że w ogóle tu dziś dotarłem. Swój samochód sprzedałem już blisko trzy tygodnie temu, z motorem pożegnałem się w zeszły piątek. Z domu do pracy mam blisko dwadzieścia pięć mil. Zdecydowanie nie jest to odległość, którą chciałbym pokonywać na rowerze. Może gdybym miał na to cały dzień, a temperatura i wilgotność oscylowały w bardziej człowiekowi przyjaznych okolicach, to może bym się zdecydował. Poza tym mój rower ma dziurawą dętkę… Na szczęście mamy bardzo dobrych przyjaciół, którzy bez chwili wahania zaoferowali mi jeden ze swoich pojazdów. Jeśli stworzę tu kiedyś kącik dla sponsorów, to Rafał i Gosia z pewnością zajmą w nim miejsce honorowe.

Dziś dotarło też do mnie, że pora już spojrzeć na nasze bilety i potwierdzić Rodzicom, o której przylatujemy, żeby mogli po nas wyjechać na lotnisko. Odnalezienie właściwego e-maila zajęło mi blisko pół godziny. Kiedy jednak spojrzałem na rozkład naszych podróży pojąłem, że nie będzie to trasa ani łatwa, ani przyjemna. Bilety zarezerwowaliśmy już w marcu. Wtedy nie przejmowaliśmy się za bardzo ani dokładnymi datami, a co dopiero trasą przelotu czy godzinami połączeń. Teraz patrzę na rezerwację i zastanawiam się jak z dwójką dzieci, trzema laptopami (sic! – to temat na osobny wpis) i nie-europejskimi paszportami zdołamy przedrzeć się przez bramki bezpieczeństwa, kontrole celną i paszportową w ciągu pięćdziesięciu minut. Zakładając oczywiście, że nasz lot z New Jersey nie będzie opóźniony, co samo w sobie jest bardzo optymistycznym założeniem. Trzeba sprawdzić, o której jest następny lot z Monachium do Katowic i mieć nadzieję, że będą w nim jeszcze wolne miejsca. Ale o takie drobnostki będziemy się starać później. Najpierw musimy się spakować i pozbyć reszty niepotrzebnych klamorów.

Podczas minionego weekendu mieliśmy sporo czasu zarówno na likwidację naszego domostwa, jak również na moment rozluźnienia i kontestacji patriotycznych sztucznych ogni, meksykańskiego piwa i polskiej kiełbasy. Imprezę, połączoną z rozdawaniem naszego dobytku urządziliśmy w niedzielę. Zbiegło się to w czasie z większą imprezą masową, która tradycyjnie już przyciąga tysiące ludzi do naszej małej mieściny i skutecznie uniemożliwia wszelki ruch kołowy. W naszym regionie, zwanym Finger Lakes, Conesus jest jeziorem najdalej wysuniętym na zachód. Nie jest to zbiornik ani specjalnie duży, ani urokliwy, ale bliska odległość od Rochesteru decyduje o jego wielkiej popularności. Od wielu już lat w przeddzień święta niepodległości, mieszkańcy uzbrajają się po zęby w miliony fajerwerków, rozpalają tysiące ognisk wokół jeziora i słuchając mniej lub bardziej uzdolnionych lokalnych kapeli konsumują hektolitry alkoholu, starając się nie podpalić domu sąsiada. Nie muszę dodawać, że tego dnia ochotnicza straż pożarna jest naprawdę bardzo zajęta. Tak na marginesie, to jedna z tych rzeczy, której do tej pory nie udało mi się pojąć. Sprzedaż sztucznych ogni w stanie Nowy Jork jest nielegalna, stąd też aby je nabyć trzeba jechać aż do Pensylwanii. Posiadanie ich nie jest jednak przestępstwem. Gdzie tu logika?

Na naszą małą imprezkę udało nam się sprowadzić wszystkich prawie znajomych. Byli tak zdeterminowani, by się u nas stawić, że nie odstraszył ich nawet wirus jaki zaatakował naszego Pierwszego Majtka rozkładając go na dzień przed imprezą. Jako, że wysoka gorączka była jedynym objawem niedyspozycji, Olo zdecydował się uczestniczyć we wszystkich atrakcjach i przekazać swój „dar” pozostałem dzieciom. Biorąc pod uwagę dwudniowy okres inkubacji wirusa, dziś już spodziewamy się telefonów z podziękowaniami od rodziców. Dodam tylko, że swą chorobę Alex zawdzięcza bliźniaczkom sąsiadów. Gdyby nie ganiał za dziewczynami, nie miałby kłopotów. Ale tak to już jest z mężczyznami w naszej rodzinie…

Dzień Niepodległości

Dzień niepodległości to święto sztucznych ogni, kiełbasek i piwa. Dlaczego dziś deklarujemy własną niezależność, i co do tego ma dziurawa łajba na wzburzonym morzu.

Jest bardzo wczesny poranek. Dziś mógłbym jeszcze pospać, bo przecież rozpoczął się przedłużony, czterodniowy weekend. Będą sztuczne ognie i imprezy, parady i muzyka.  Nadchodzi czwarty lipca – dzień niepodległości. Zamiast odpoczywać przewracam się tylko z boku na bok. Tysiące myśli tłoczą się pod sklepieniem czaszki. Miliony pytań…

W dzisiejszym świecie, świadoma rezygnacja ze stałego źródła dochodu nosi znamiona niepoczytalności. Szczególnie, gdy nie ma się żadnego planu, by w najbliższym czasie dochód ten jakoś przywrócić. Jako, że decyzja podejmowana jest w imieniu nie tylko własnym, ale również nieletnich, którzy ufnie podążają twoim śladem, pewien jestem, że w jakimś zakątku świata jest to również karalne. W końcu po to mamy rządy, żeby pilnowały abyśmy nie robili takich błędów.

Za cztery dni moja kariera dobiegnie końca. Czternasty rok zamyka rozdział najemnika. Oczywiście to tylko przypadek, że zbiega się to w czasie z dniem niepodległości, ale symbolika podnosi jednak trochę na duchu. Na szczęście żyjemy w kraju gdzie jeszcze w jakimś stopniu jesteśmy w stanie sterować własnym życiem. Możemy podejmować niepoczytalne decyzje, narażać siebie i nasze potomstwo na utratę intratnych miejsc w kieracie życia. Za wszystko poniesiemy konsekwencje sami, bo żaden anioł stróż urzędnik nie da nam zawczasu po łapach. Jak dzieci, które bawią się zapałkami, mamy wolny wybór. Możemy się poparzyć, ale nikt nam zapałek z ręki nie wyrwie.

Kolejny rozdział to czas na refleksję i budowanie planów na przyszłość. Zwalniamy w tym wyścigu, bierzemy krok wstecz. Po to tylko, by móc się przyjrzeć naszemu życiu z dalszej perspektywy. Spróbować dostrzec i zrozumieć jego sens. Wyluzować i ogłosić, nawet jeśli tylko chwilową, to jednak niezależność. Przez jakiś czas będziemy się cieszyć fajerwerkami i świętować w cieplejszym klimacie. Jeśli dobrze wykorzystamy ten czas, być może nie będziemy musieli wracać do szarej rzeczywistości. Może uda nam się odnaleźć pasję i przywrócić zdolność generowania dochodu, bez potrzeby sprzedawania się do prac najemnych. Być może praca stanie się nie tylko źródłem utrzymania, ale również przyjemnością. Taką mamy nadzieję.

Łódź na wzburzonym morzu
Łódź na wzburzonym morzu

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że na dzień dzisiejszy, to właśnie myśl o potencjalnym powrocie do kieratu dodaje otuchy. To co przed nami jest nieznane i przerażające, jak biała plama na mapie życia. Nie wiemy co nas czeka na nowych lądach i obawiamy się najgorszego. Taka postawa została w nas zaprogramowana. Dlatego perspektywa powrotu do bezpiecznego, choć znienawidzonego, szablonowego żywota wydaje się jak bezpieczna przystań na wzburzonych morzach. Pytanie czy uda nam się odpłynąć od niej na tyle daleko, by odkryć nieznane kontynenty, czy też przy pierwszym silniejszym powiewie zwiniemy żagle i zacumujemy wśród podobnych nam łódek. Czy po latach opowiadać będziemy o burzy, która zniwelowała nasze plany, czy też cieszyć się będziemy z nowych zamorskich koloni? Czas pokaże.

Tymczasem dziś deklarujemy naszą własną niezależność. Znaleźliśmy łódź i szykujemy ją na ocean. Jak na razie łajba ma dziurę w kadłubie i porwany żagiel. Ale to drobnostka. Mamy wystarczająco zapału, by dokonać napraw już w drodze. Pierwszy etap naszej wyprawy to znajome wody – rodzinne miasto, w którym się wychowaliśmy. Nie potrzebne nam mapy by odnaleźć drogę, czas wykorzystamy na dokonywanie napraw – planowanie i zamykanie spraw, których nie udało nam się domknąć jeszcze na ostatni guzik.

Czas na sztuczne ognie, kiełbaski i piwo!

O mrówkach i pasikonikach

Jak tradycyjne bajki we współczesnym świecie kształtują postawy moralne Polaków, czyli dlaczego na początku dwudziestego pierwszego wieku „pasikonizm” ideologiczny jest tak popularny w niektórych mrówczych kręgach.

Wiele osób pyta, co skłoniło nas do podjęcia decyzji o wyjeździe. Pytanie wydawać by się mogło bardzo proste i takiej też wszyscy spodziewają się odpowiedzi. Tymczasem nie jest ona tak prosta jak by się mogło wydawać. A może po prostu to ja mam talent do komplikowania rzeczy…

Wersja uproszczona to: kryzys wieku średniego. Nikt do końca nie rozumie, co to określenie tak naprawdę oznacza, a jednak większość skłonna jest taką odpowiedź zaakceptować. Najwyraźniej w pewnym wieku skłonni jesteśmy do popełniania większych niż poprzednio głupstw. Jeśli więc taka odpowiedź Cię satysfakcjonuje, to proponuję poprzestać lekturę tego posta w tym miejscu i zaoszczędzony czas spędzić na oglądaniu kolejnego odcinka ulubionego serialu. Jeśli jednak psychoanaliza jest Twoim hobby, albo akurat nic ciekawego nie leci w telewizji, to czytaj dalej. Oczywiście na własną odpowiedzialność!

Nieważne w jakim jesteś wieku i co do tej pory robiłeś. Jeśli czytasz te słowa, to pewnie od czasu do czasu zadajesz sobie pytanie z gatunku: „co by było gdyby…?”. Mam na myśli te ciężkie pytania – egzystencjalne – które starasz się od siebie odsunąć. Patrzysz na otaczających Cię ludzi i ze wstydem stwierdzasz, że coś musi być z Tobą nie w porządku, bo jakoś nikt z Twojego otoczenia nie zdaje się kwestionować swojego miejsca na ziemi. Nas też to spotkało. Wbrew naszym usilnym staraniom, by pytanie od siebie odsunąć, zaczęło nam pod skórę załazić i od ciągłego drapania zaczęły nas już boleć paznokcie. Pewnego wieczora, miast jak co dzień usiąść przed telewizorem i zabić świerzbienie kolejną dawką rozrywki lekkiej, łatwej i przyjemnej, postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się naszej dolegliwości.

Powierzchownie wydawać by się mogło, że nasza dotychczasowa egzystencja ma znamiona popularnie akceptowalnego „sukcesu” – dwójka cudownych dzieci, dobrze płatna praca, duży dom na przedmieściach i inne artefakty konsumpcjonizmu. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się temu landszaftowi, to łatwo dostrzec, że brakuje mu głębi, nie ma w nim perspektywy. Zaczęliśmy się więc zastanawiać jak kilkoma pociągnięciami pędzla szkopuł ten naprawić. Myśleliśmy, myśleliśmy, aż nam wina brakło. Doszliśmy do wniosku, że jeśli czegoś w naszym życiu nie zmienimy to trudno będzie z tych naszych „jeleni na rykowisku” zrobić „słoneczniki”. Zgodziliśmy się, że zmiany muszą być radykalne.

Pierwsza pod nóż poszła praca. Nie od razu złożyłem wymówienie, ale zrobiliśmy sobie małą kalkulację. Musicie wiedzieć, że nie cierpię robić kalkulacji, a jednak jest to jedna z tych rzeczy, które dosyć dobrze mi wychodzą. Tak się również składa, że robienie kalkulacji stanowi też sporą część mojej dotychczasowej pracy. Kilkanaście kolumn i kilka setek wierszy w Excel’u, kilka skomplikowanych formuł i po pół godzinie gapienia się na numerki wyszło mi, że pracuję dla pieniędzy, nie z potrzeby serca. A zarobione pieniądze oddaję bankom w zamian za dom, w którym odpoczywam po pracy, rządowi w zamian za infrastrukturę, z której korzystam dojeżdżając do pracy i żonie w zamian za jedzenie i kilka innych rzeczy, dzięki którym nie dostrzegam, że pracuję po to by móc pracować. Oczywiście to tylko uproszczenie, bo tak naprawdę to pracuję również dlatego, bym mógł wychować kolejne pokolenie mrówek. Nie mamy za dużo oszczędności, ale postanowiliśmy spróbować na jakiś czas popatrzeć na świat z perspektywy pasikonika.

Na szczęście nie mamy zbyt wielu długów. Fakt, przez ostatnich kilkanaście lat robiliśmy sobie „przyjemności” kupując zupełnie niepotrzebne nam rzeczy. Zachowaliśmy jednak na tyle zdrowego rozsądku, by się z tego powodu nie zapożyczać. Jedynie nasz dom stanowi wyjątek. Kupiliśmy go sześć lat temu skuszeni stopami zwrotu na ówczesnym rynku nieruchomości. Potraktowaliśmy go jak inwestycję, która notabene nie była wcale aż taka udana. Trzy lata temu amerykański i światowy rynek nieruchomości pokazały swe prawdziwe oblicze. Na szczęście Rochester to nie Las Vegas i nasz dom nie stracił tak wiele na wartości. Tym niemniej spłacanie kredytu hipotecznego i płacenie podatków w obliczu utraty dochodów, nie stanowiło kuszącej perspektywy. Znów z pomocą przyszła szybka kalkulacja i wyszło nam, że życie w innych częściach świata jest nieco tańsze niż mieszkanie we własnym domu. Postanowiliśmy wynająć nasz dom i pozwolić innym ludziom cieszyć się nim i pozwolić im spłacać zarówno nasz kredyt, jak i należne miastu podatki.

Nasza chęć radykalnych zmian w życiu pozbawi nas źródła utrzymania i dachu nad głową. Dzięki temu, będziemy jednak mieli czas, by dogłębnie przeanalizować co (poza kalkulacjami), chcielibyśmy w życiu robić. Jak sprawić, by praca zaspokajała inne niż tylko materialne potrzeby. Znaleźć pasję. Dzięki odrobinie oszczędności i odzyskanej mobilności, będziemy w stanie szukać jej w najpiękniejszych miejscach na ziemi, a doświadczeniami i wspomnieniami dzielić się z dziećmi.

Gdy oszczędności się skończą, wrócimy do mrówczego życia. Albo nie wrócimy…

 

Zagadka zaginionej tablicy

Pamiętacie zaginioną tablicę, o której pisałem ostatnio…? Okazuje się, że nie tylko nie zostaliśmy okradzeni, ale również to my jesteśmy winni popełnienia przestępstwa! Otóż nasza, estetycznie nienaganna tablica informacyjna naruszyła nie tylko lokalne przepisy, lecz również uczucia samorządowców. Zostaliśmy oskarżeni o nielegalną publikację treści, które mogły zakłucić ruch pojazdów oraz o stawianie nieautoryzowanych konstrukcji na pasie zieleni przydrożnej. To oczywiście moja wolna interpretacja, gdyż określenia użyte przez lokalną władzę w celu skłonienia nas do usunięcia tablicy były zdecydowanie bardziej ubogie. Napisali nam po prostu, że wystawienie tablicy było nielegalne i jeśli jej do jutra nie usuniemy to nas zamkną do więzienia. Chyba zapomnieli o tym, że sami ją już sprzątnęli. Teraz przynajmniej wiemy gdzie jej szukać!

Nie muszę chyba wyjaśniać, że brak informacji przy wjeździe na nasze osiedle wpłynie bardzo negatywnie na naszą zdolność pozbywania się gratów zalegających garaż i inne części domu. Umieściliśmy co prawda informację o wyprzedaży w lokalnej gazetce i na Craigslist (bardzo popularnej w USA stronie z ogłoszeniami drobnymi), ale jestem przekonany, że to właśnie tablica sprowadzała do nas większość nabywców. Wygląda na to, że więcej rzeczy będziemy musieli podarować lokalnej Armii Zbawienia, albo upchać w magazynie na czas naszej nieobecności.

Sprzedaż motocykla też utknęła w martwym punkcie. Jestem pewien, że wpływ na to ma pogoda, która w ostatnich dniach zdecydowanie się pogorszyła. W poniedziałek było jeszcze bardzo ładnie, we wtorek cudem tylko uniknąłem przemoczenia skarpetek, w środę jednak szczęście zupełnie się ode mnie odwróciło. Ponoć sąsiadka, czytająca anglojęzyczne wydanie tego bloga, trzymała za mnie kciuki widząc jak wyjeżdżam rano do pracy. Na niewiele się to jednak zdało, bo w połowie drogi dopadła mnie poważna ulewa. Zmuszony byłem z podkulonym ogonem zawrócić, upchnąć motor w garażu i zabrać się za wyżymanie ubrania. Dziś pogoda jest nie lepsza, więc pomny wczorajszych doświadczeń zamówiłem sobie prywaną limuzynę w postaci kolegi z pracy. Problem z tym jedynie taki, że kolega bardziej jest ode mnie pracowity i musiałem wstać blisko godzinę wcześniej.

Wynajem domu też nie postępuje tak jak byśmy sobie tego życzyli i musieliśmy wziąść sprawy we własne ręce. Nasz agent sprowadził do tej pory jedynie jedną parę zainteresowaną wynajmem naszego domu. Zapomniał jedynie spytać ich o budżet jakim dysponują. Po wystawieniu domu na Craigslist, zaczął się jednak robić jakiś ruch i mamy kilkoro kolejnych kandydatów. Mamy nadzieję, że tym razem coś z tego wyjdzie. Trzymajcie kciuki!

Chciałbym móc napisać coś o przygotowaniach do podróży, ale chwilowo nawet nie miałem czasu się tym zająć. Na szczęście Agnieszka jest dużo lepiej ode mnie zorganizowana i wiele rzeczy załatwia za moimi plecami. Tak więc dzięki niej nasz samochód ma już zamontowany hak, na którym umocujemy bagażnik na rowery. Ma też zmienione hamulce, olej i przeszedł inspekcję. Olo wciąż przechodzi kurację mającą na celu wyzbycie go alergii. Dotychczasowe wyniki są wielce obiecujące  i wdzięczni jesteśmy pani doktor „kuropatce” jak nazywa ją Olo. Chodzi oczywiście o doktor naturopatę, która stosuje metody raczej nietypowe, by ulżyć naszemu małemu pacjentowi. Nadia zakończyła wczoraj swój pierwszy rok szkolny. Na zakończenie nie było ceremoni jakie pamiętam z przed trzydziestu lat z Polski, było za to przedstawienie, jakie dzieci przygotowały dla rodziców. W sztuce pod tytułem „Złotowłosa i trzy Niedźwiedzie”, Nadia grała rolę Złotowłosej. Chyba sobie wyobrażacie jak dumni byli jej rodzice…

To tyle w tej relacji, myślę że już niedługo zaczniemy planować szczegóły trasy. Najpierw jednak musimy zająć się ubezpieczeniami i likwidacją umów z gazownią, zakłademm enrgetycznym, dostawcą internetu itp, itd…

Zbrodnia Podczas Wyprzedaży Garażowej!

O tym, że reklama dźwignią handlu i jak krzyczące tytułu wpływają na czytelność wpisów o niczym. O tym również jaki ze mnie meteopata i dlaczego moja agenda uzależniona jest od pogody.

Blog ten ma być relacją z naszej wyprawy. Zaczęliśmy go jednak na kilka tygodni przed wyjazdem, by wytresować znajomych i Rodzinę. Jedziemy na Sabbatical, żeby odpoczywać, nie żeby odpisywać na mail’e i wysyłać pocztówki. Jesteśmy na to zbyt leniwi. Nie mówiąc już o tym, że chyba nie będzie nas stać na znaczki. Dlatego więc pojawiają się tu wpisy, które w zasadzie są o wszystkim i o niczym w szczególności. Tak jak ten.

Miniony weekend upłynął nam pod znakiem wyprzedaży garażowej. Myślę, że pozbywanie się rupieci idzie nam całkiem nieźle i gdyby nie fakt, że zostały nam już tylko trzy tygodnie do wyjazdu, to być może nawet bym sobie pogratulował. Wciąż jednak zbyt wiele rzeczy zalega w garażu i dziś właśnie dowiedzieliśmy się, że jedyni chętni na wynajęcie naszego domu właśnie zmienili zdanie. Stress podnosi ciśnienie, ale nie tracimy nadzieji.

Apropos, tracenia rzeczy. Stała się rzecz, która była naprawdę nie do pomyślenia. W naszej jakże bezpiecznej i sielankowej wręcz miejscowości dokonano kradzieży! A do tego, ofiarą przestępstwa jesteśmy my…! W sobotę, podczas, gdy my zajęci byliśmy konwertowaniem potencjalnych nabywców naszych gratów w nabywców faktycznych, jakaś niewidzialna ręka sięgnęła po naszą własność. Tablica, informująca o wyprzedaży i artystycznie ozdobiona przez Agnieszkę zaginęła w okolicznościach tajemniczych i niewyjaśnionych. Nie mam wątpliwości, że to właśnie walory artystyczne tablicy skusiły koneserów sztuki, bo przecież wartość użyteczna przedmiotu nie mogła być motywem przestępstwa. Kradzież nie tylko zraniła nasze uczucia, ale również sprawiła, że napływ nowych klientów został na kilka godzin zahamowany. Na szczęście Polak potrafi i w ciągu kilku minut powstała tablica zastępcza, stworzona ręką niżej podpisanego, zatem o walorach dużo mniej artystcznych, tym niemniej jak najbardziej skuteczna.

Największym sukcesem minionego weekend’u była sprzedaż mojego samochodu. Efekt uboczny jest taki, że z uwagą muszę teraz obserwować zmiany pogody w okolicach trasy dojazdu do pracy i starać się wpasować w okresy bezdeszczowe. Jazda na motorze, który jest teraz mym jedynym, w miarę szybkim środkiem transportu, zazwyczaj jest bardzo przyjemna, pomijając chwile, gdy z nieba woda leje się strumieniami. Starając się uniknąć przemoczenia skarpetek (i innych części garderoby) wybieram tylko takie spotkania, w których moja obecność jest konieczna i przekładam ich terminy konsultując swe decyzje z lokalną prognozą pogody.

Sabbatical w Ameryce Centralnej

O tym dlaczego życie mlekiem i miodem płynące powoduje zgagi. Dlaczego chcemy pociechy nasze pozbawić porządnej edukacji a siebie emerytury. I co z tym wszystkim ma wspólnego Piniata.

Pora zacząć tego bloga i wyjaśnić wszystkim o co tutaj chodzi. Bez niepotrzebnych wstępów przystępuję więc do rzeczy.

Czternastego dnia lutego – co bardziej spostrzegawczy zauważą, że to Walentynki – wraz z szanowną mą małżonką postanowiliśmy w nasze życie wprowadzić kilka poprawek. Nie żeby nam się dotychczasowe nie podobało. Wręcz przeciwnie, wszystko nam się w nim tak dobrze układało, że od tego miodu i mleka, to już nam się zaczęło robić niedobrze. Postanowiliśmy więc, że dobrowolnie porzucimy pracę i zasilimy szeregi bezrobotnych. Co więcej, dobytek naszego życia postanowiliśmy spieniężyć sprzedając za bezcen wszystkie, zbierane przez ostatnich dziewięć lat artefakty naszego konsumpjonizmu. Idąc za ciosem, dom nasz postanowiliśmy opuścić i pozwolić w nim zamieszkać przypadkowym ludziom. Dzieci pozbawiamy szans na publiczną edukację, sami zaś wieszamy nasze kariery na kołku i… ruszamy w nieznane!

Za cztery tygodnie o tej porze będziemy już w samolocie lecącym do Polski, gdzie mamy zamiar zacząć naszą wielką wyprawę. Dla niewtajemniczonych muszę tutaj wyjaśnić, że od wielu już lat mieszkamy w Rochesterze, w stanie Nowy Jork, pod granicą kanadyjską. Nasze pociechy – Nadia i Alex – urodziły się tutaj, wizyta w kraju rodziców jest więc dla nich równie ciekawa, jak dla nas kolejne etapy podróży. Pierwszych siedem tygodni spędzimy na Śląsku oraz być może podróżując trochę po Europie. Po powrocie do Stanów, wsiądziemy w auto i wraz z pogarszaniem się pogody na półkuli północnej będziemy się przesuwać w kierunku równika. W ciągu kilku miesięcy chcemy dotrzeć aż do Panamy, a przed upływem kolejnych dwunastu wrócić do Rochesteru.

Nasza ekipa, to dwoje nie do końca zrównoważonych emocjonalnie rodziców i ich dwie bardzo niepełnoletnie pociechy. Agnieszka jest niewątpliwie siłą napędowa tej wyprawy. Dzięki jej wysiłkom i pełnemu zaangażowaniu, jesteśmy dziś prawie gotowi do drogi. Nadia, nasza pierworodna cieszy się już z tego, że swe siódme urodziny obchodzić będzie prawdopodobnie w Meksyku (Viva Piniata!). Trochę jest zawiedziona, że nie pójdzie w przyszłym roku do szkoły, ale cieszy się z tego, że uczyć będą ją rodzice. Alex, który dopiero niedawno skończył trzy lata, nie do końca chyba zdaje sobie jeszcze sprawę z tego co go czeka. Na razie wszystkim opowiada, że poleci do dziadka i wylądyje u niego w ogródku. Tak na marginesie, Olo twierdzi też, że Mama wygląda jak dinozaur! W końcu ostatnim z uczestników wyprawy jest piszący te słowa Tata, którego niedawno odkryty Kryzys Wieku Średniego (czyt. KWaŚ) oraz nuda z jaką zmaga się na codzień w życiu zawodowym powiły tę fanaberię.

Myślę, że to tyle tytułem wstępu. Będę się starał uzupełniać ten blog tak często jak to tylko będzie możliwe. Wiem, że nie tylko najbliższa rodzina jest zainteresowana tym co będziemy robić. Problem jedynie w tym, że mamy teraz zarówno polsko-, jak i inno-języcznych przyjaciół. W związku z tym wspólnym mianownikiem okazał się język angielski i stąd też równoległy blog pojawiał się będzie na http://wanderlust.bajan.pl. Postaram się, by wpisy były w miarę oryginalne na obu blogach…